
O Głównym Szlaku Świętokrzyskim słyszałam już dawno i nie ukrywam, że od dłuższego czasu krążyła mi po głowie myśl, by spróbować swoich sił na czymś długodystansowym.
Dlaczego akurat ten szlak? Odpowiedź jest dość prosta. Bo nie jest on zbyt długi, nie trzeba poświęcać dwóch tygodni wolnego i co za tym idzie, nie przeznacza się również na to większego budżetu. Przy dobrej kondycji 3 dni w zupełności wystarczą. W sam raz na początek!
Tylko w jakiej formie zrealizować ten pomysł? Płacenie za noclegi przy moim skromnym studenckim budżecie do mnie nie przemawia. Namiotu ani śpiworu nie posiadam. Mam jedynie tarp, który dostałam niedawno od Michała – kolegi ze szkolnej ławki, z którym przyjaźnię się już dobre 8 lat oraz zero pojęcia o biwakowaniu.
W sumie, gdyby zabrać Michała, który ma spore doświadczenie biwakowe, to mogłoby się udać. Trochę pewnie pomarudzi, ale się zgodzi. Proponuję wyjazd również siostrze. Umawiamy się na koniec czerwca, kiedy będziemy z Michałem już po sesji, a ja wrócę z jednego z obozów studenckich, których w tym roku już trochę było.
Główny Szlak Świętokrzyski – relacja z przejścia
Dwa dni przed wyjazdem
Z obozu wróciłam gotowa, by spakować plecak i pojechać dalej. Pogoda jednak nam się totalnie popsuła. Przez cały weekend burze, a po weekendzie wcale nie wygląda to lepiej. Chyba będziemy musieli przełożyć plany…
Przychodzi jednak sobota i sprawdzam dla pewności jeszcze raz pogodę. Burze się przesunęły! Od poniedziałku do środy ma być lampa. Jedziemy!
-Pakuj się, bo w poniedziałek rano jedziemy – piszę do Michała, który już zaczął się cieszyć, że jednak nie będzie musiał jechać.
-Nigdzie nie jadę! – dostaję odpowiedź. Cały Michał, pomarudzi, a ostatecznie i tak pojedzie.
Dzień przed wyjazdem
Niedziela standardowo mija mi na pracy. Później trochę odpoczynku i zasypuję Michała kolejnymi wiadomościami:
-Mam nadzieję, że się pakujesz? 😛
-No Ty sobie chyba naprawdę żartujesz. Mówiłem, że nigdzie nie jadę!
-Oczywiście, że jedziesz 😛
-Może jeszcze mi powiesz, że moim autem?
-Twoim wyjdzie taniej 😉
-Ehh, dobra, podeślij mi mapę z trasą.
Mapkę podesłałam i… cisza. Po 5 min dostaję wiadomość:
-Dobra, będę jutro o 5:00. Jedziemy do Kuźniak, bo bliżej.
No, ja wiedziałam, że on tylko tak pomiauczy, pomarudzi, a jak przyjdzie co do czego, to pojedzie! Teraz tylko się jakoś spakować… Plecak niby 60 l, ale sam śpiwór, który zresztą pożyczył mi Michał już na wcześniejszy obóz zajmował połowę miejsca. Patrzę na resztę rzeczy do spakowania. No przecież mi to nie wejdzie!
Kilkukrotnie pakuję plecak, poprawiam, przepakowuję, aż wreszcie jakoś udało mi się to wszystko upchnąć. Pewnie dałoby się lepiej, ale działa. Wtedy jeszcze nie byłam świadoma, jak bardzo ciężki ten plecak okaże się w rzeczywistości i jak będę przeklinać cały ten pomysł z wyjazdem. Póki co, cieszyłam się w totalnej nieświadomości perspektywą przeżycia czegoś nowego.

Dzień 1
Dojazd do Kuźniak
Budzik jak zawsze dzwoni o nieludzkiej porze, choć lepsza ta 4:30 niż 2:00, jak w przypadku wstawania w Tatry. Gdybym jeszcze tylko mogła zasnąć w nocy… Zawsze gdy realizuję jakiś górski projekt, o którym dawno marzyłam, to z wrażenia ciężko zasnąć. No cóż, jest jak jest, a działać trzeba.
W drodze do kuchni mijam się z siostrą – jej mina mówi sama za siebie. Śniadanko jednak stawia mnie na nogi, choć schodzi dłużej niż zakładałam. Michał już zdążył przyjechać, siedzi u nas w kuchni, a ja w szlafroku kończę jeść. Później jednak w parę minut udaje nam się zebrać, pakujemy wszystkie rzeczy do auta i ruszamy.
Michał prowadzi. Droga mija nam głównie na rozmowach o wspinaniu, bo tak się składa, że miesiąc temu kończyłam kurs wspinania po drogach ubezpieczonych, a żeby mieć się z kim wspinać, to wprowadziłam w świat wspinaczki skalnej również siostrę, z którą wcześniej trochę działałam na ściance oraz Michała. Od tamtej pory dość regularnie jeździliśmy w popularne rejony na Jurze Północnej, gdzie sporo było łatwych dróg.
Zleciało nawet szybko, szczególnie gdy co chwilę wspomina się dość ciekawe sytuacje z ostatnich wypadów w skały. No dobra, jesteśmy na miejscu, tylko gdzie zostawić samochód? Pod sklepem? Niby teren prywatny…
Wjechaliśmy ostatecznie w boczną uliczkę, gdzie również skręca szlak i zostawiliśmy auto przy jednym z domów pytając wcześniej właściciela, który akurat był w pobliżu o zgodę.
Już mamy wychodzić, gdy słyszę od Michała:
-Mam dla was podłogę.
-Jaką podłogę?
-No… do tarpu.
-Nie będę tego nosić, potrzebne nam to będzie?
-To nie bierz całej, utniemy kawałek.
-Przecież ja tego nie upchnę!
-Kawałek upchniesz.
Nim zdążyłam zaprotestować, Michał uciął już dla mnie fragment podłogi, który powinien pasować do mojego tarpa. No to pora w końcu ruszać!
Pasmo Oblęgorskie – z Kuźniak do Porzecza
Kuźniaki
Samochód zostawiliśmy co prawda już na szlaku, ale żeby oficjalnie go zacząć, cofamy się kawałek w stronę przystanku autobusowego, gdzie znajdują się pierwsze szlakowskazy. Na słupie oświetleniowym przy tym przystanku odnajdujemy charakterystyczną biało-czerwoną kropkę oznaczającą początek szlaku.


Z przystanku idziemy chwilę w stronę osiedlowego sklepiku, gdzie napotykamy tablicę z oznaczeniem szlaku.


Kuźniacka (365 m n.p.m.)
Po szybkiej sesji zdjęciowej ruszamy dalej. Za sklepem skręcamy w lewo, w drogę, przy której zostawiliśmy samochód. Asfalt dość szybko przechodzi w polną ścieżkę, a my rozpoczynamy pierwsze podejście tego dnia – na Kuźniacką.

Michał się śmieje, że ja tylko zdjęcia kapliczkom robię. Cóż, przyznam, że te przystrojone kwiatami mnie po prostu oczarowały. Choć niestety, te same kwiaty stały się moją zmorą na resztę wyjazdu (i nie tylko moją).
Skręcamy w kierunku lasu i ścieżką o niewielkim nachyleniu podchodzimy w stronę wzniesienia Kuźniackiej. Ledwo zbliżyliśmy się do lasu, a mnie już złapała seria kilkunastu kichnięć. Ech, czerwiec… piękny okres, wszystko kwitnie. Niestety nie wszyscy są z tego powodu zachwyceni. Dobrze, że chociaż spory zapas chusteczek wzięłam.
Podejście na Kuźniacką jest krótkie. Wierzchołek obchodzimy nieco z boku, żadnej tabliczki ani oznaczeń nie ma, widoków też nie. Za wierzchołkiem mijamy kilka skałek, za którymi rozpoczynamy krótkie, również niestrome zejście do Piecowej Góry – części wsi Kuźniaki.
Perzowa (396 m n.p.m.)
Mijamy gospodarstwo, idziemy kawałek krańcem polany, by po chwili znów wejść w las. Tam wkraczamy na teren Rezerwatu Przyrody „Perzowa Góra”.

Czerwiec to chyba nie jest najlepsza pora na takie wędrówki, dosłownie kleję się od pajęczyn, nawet nie mam siły już ich z siebie strącać. Dobrze, że Michał idzie pierwszy, to przynajmniej zbiera tego najwięcej.
Za tabliczką spotyka nas jedno z większych zaskoczeń tego dnia – strome podejście. Jest co prawda dość krótkie, ale idzie się zmęczyć. Parę minut później podejście łagodnieje, a my wychodzimy na grzbiet wzniesienia, gdzie znajduje się ciąg piaskowcowych wychodni. Kawałek dalej mamy wierzchołek Perzowej, a na niej kamienny słupek z oznaczeniem.

Zejście z wierzchołka Perzowej jest dla nas kolejnym pozytywnym zaskoczeniem! Schodząc w dół docieramy do bloków skalnych. Szlak prowadzi nas wąską szczeliną pomiędzy nimi w dół, gdzie znajdujemy wejście do kapliczki wykutej w skale. Chyba nie muszę dodawać, że byłabym chora, gdybym tam nie zajrzała.


Według miejscowych podań kapliczka istniała już za czasów króla Kazimierza Wielkiego. Jej powstanie jest związane z legendą, która wyjaśnia również pochodzenie nazwy wzgórza.



Przy kapliczce znajduje się kilka ławek. Korzystamy więc z możliwości, by odpocząć nieco dłużej. W sumie, to nam się całkiem podoba. Jak większość szlaku będzie tak wyglądać, to nie będziemy się nudzić.
Od kapliczki rozpoczynamy zejście. Szlak prowadzi nas na skraj lasu, gdzie otwiera się powoli widok na okoliczne wzniesienia.


Polną, nieco zarośniętą ścieżką wychodzimy na całkiem widokową polankę, na której czeka na nas ambona myśliwska. Nawet się nie zastanawiamy, czy nie podejść. Od razu zostawiamy plecaki na dole i gramolimy się na górę, każdy po kolei.





Siniewska (449 m n.p.m.) – najwyższy szczyt Pasma Oblęgorskiego
Po dłuższej sesji zdjęciowej ruszamy dalej. Dochodzimy do drogi asfaltowej, przechodzimy na drugą stronę i kontujemy wędrówkę szutrową drogą.

Mijamy kilka zabudowań i polankę z pasącymi się krowami. Dalej szlak po raz kolejny prowadzi nas do lasu. I całe szczęście, bo wychodząc wcześniej na polankę, zaczęliśmy już odczuwać zapowiadany na najbliższe dni upał, który miał przekraczać ponad 30 stopni. Teraz jeszcze nie ma takiej temperatury, ale idzie się już zdecydowanie mniej przyjemnie niż rano.

W lesie temperatura jest jeszcze całkiem przyjemna. Humory nam dopisują, co jakiś czas daje się tylko we znaki moja alergia przypominając o swoim istnieniu seriami kilkukrotnych kichnięć. Trzeba było poczekać do lipca…
W lesie przez dłuższy czas idziemy w miarę płaską ścieżką, później szlak jednak skręca, a my zaczynamy całkiem strome podejście grzbietem Siniewskiej. Nie wchodzimy jednak na szczyt, lecz docieramy do zabudowań Sieniowa. Tam przez chwilę wracamy na asfaltową drogę mając po swojej prawej stronie całkiem ładny widok.

Odczuwalny upał od razu wzrasta. Zaczyna ciążyć też plecak. Niby nie ma tragedii, ale nie jest już tak komfortowo, jak na początku. Na szczęście tylko chwila tego asfaltu i będziemy skręcać do lasu, choć nie ukrywam, przydałaby się już jakaś przerwa. Za moment powinna być jakaś platforma widokowa, więc pewnie gdzieś tam w cieniu zatrzymamy się na dłużej.
No i jest platforma, i to jaka! To miejsce zdecydowanie przerosło nasze oczekiwania. Spodziewaliśmy się co najwyżej wieży widokowej, tymczasem mamy dobrze zagospodarowane miejsce do odpoczynku z altanką, toaletą i platformą widokową z windą. Z tyłu jest nawet miejsce z przyrządami do przeprowadzania doświadczeń fizycznych. Fajne miejsce 🙂

Na samym początku idziemy na platformę porobić parę zdjęć. Później rozkładamy się wygodnie na ławkach w altance. Daje nam taki przyjemny cień. Można by zasnąć. Mam tu chyba pierwszy, lekki kryzys. Wystarczy jednak chwila odpoczynku w cieniu, trochę zjedzonych kalorii i siły wracają.


Kryzys zażegnany, udało nam się naprawdę solidnie wypocząć. Przed wyruszeniem dalej, bawimy się jeszcze przez chwilę testując doświadczenia fizyczne. Szczególnie ciekawe (dla mnie i siostry) były te związane z dźwiękiem (obie zajmujemy się zawodowo muzyką, więc nie powinno to dziwić).
Przed platformą szlak skręca w lewo i pomiędzy gospodarstwami prowadzi nas do lasu. Niedługo później mijamy szczyt Siniewskiej. Widoków brak.
Czeka nas teraz dość krótkie i przyjemne zejście do Widomej, gdzie skręcamy w ulicę Zagórną w stronę widocznej już Baraniej.
Barania (427 m n.p.m.)
Mijamy znajdujący się przy szlaku MOR. Michał idzie pierwszy i widzę, że skręca w stronę altanki. Ale że już? Przecież nie tak dawno była naprawdę długa przerwa… Jak będziemy się tak co chwilę zatrzymywać, to zejdzie naprawdę długo… Michał jednak siedzi już wygodnie w cieniu i nawet nie zamierza się ruszyć. No niech mu będzie…
Staram się jednak negocjować czas przerwy, żeby nie trwało to zbyt długo. Efekt jest całkiem zadowalający. Idziemy dalej i mijając gospodarstwa wchodzimy w las.
Podejście jest dość łagodne i nie trwa zbyt długo. W okolicach szczytu mijamy szlakowskaz z odchodzącym z tego miejsca czarnym szlakiem w stronę Oblęgorka.

Wierzchołek Baraniej jest całkowicie zalesiony i nawet nieoznaczony, idziemy więc dalej. Stopniowo wyłania nam się coraz ciekawszy widok.



Im dalej idziemy, tym szersza panorama się nam otwiera. Widok jest rewelacyjny! W niektórych źródłach podają, że jest to jedna z najładniejszych panoram w Górach Świętokrzyskich. Trudno się z tym nie zgodzić. Tego dnia widać nawet Łysicę, na którą planujemy dojść następnego dnia.



Po drodze zaczepia nas pewien rolnik. Chwilę rozmawiamy, opowiada nam trochę o panoramie trochę o górach, trochę o historii najbliższej okolicy. Ciekawa i wartościowa rozmowa.
Dłuży się nam już to zejście, ale przynajmniej ciągle mamy ładne widoki.




Kończy się nam powoli woda, przydałby się w niedługim czasie jakiś sklep. Upał zdążył już przekroczyć ponad 30 stopni, a cienia brak. Idziemy tak jeszcze jakiś czas, coraz mocniej zmęczeni do momentu, aż trafiamy na niewielki sklepik. Uzupełniamy tam zapasy wody, do tego lody i próbujemy chwilę odpocząć, choć cienia brak.
Właścicielka sklepu jest na tyle miła, że otwiera dla nas prywatny ogródek. Jest cień, krzesła. Ale cudownie!
Niestety, gdzieś po drodze, pewnie na tych trawiastych polankach złapałam kleszcza. Był malutki, więc zauważyłam go dopiero teraz. Michałowi jednak udaje się go sprawnie usunąć.
Trochę nam się nie chce iść, zwłaszcza że trzeba wyjść z powrotem na słońce. Musimy się jednak ruszyć, by zdążyć dojść w zaplanowane miejsce przed zmrokiem. Niby mamy czołówki i jesteśmy przygotowani na nocną wędrówkę, ale wolelibyśmy uniknąć zakładania biwaku w lesie w ciemności.
Dźwigamy się jakoś i idziemy dalej asfaltem. Dochodzimy w ten sposób do wsi Porzecze w Dolinie Bobrzy. W tym miejscu kończy się odcinek przez Pasmo Oblęgorskie. Przed nami kolejny etap – Wzgórza Tumlińskie


Wzgórza Tumlińskie – z Porzecza na Sosnowicę
Ciosowa (366 m n.p.m.)
Przechodzimy przez most na Bobrzy i niewiele później skręcamy w las, by zacząć podejście na Ciosową – pierwsze wzniesienie w paśmie Wzgórz Tumlińskich.


Szlak prowadzi nas łagodnie do góry na teren dawnego kamieniołomu. Korzystając z uroku przebywania w zacienionym lesie (i tak jest upalnie…), rozsiadamy się na chwilę w okolicach szczytu.

Trochę nam się już nie chce, do pory obiadowej jeszcze trochę brakuje, trzeba iść. Za kamieniołomem schodzimy stromo w dół. Zejście nie jest zbyt długie. Niedługo potem wychodzimy z lasu. I znowu ten asfalt… Toczymy się jakoś pomału do przodu w tym nieziemskim upale, do momentu aż napotykamy przystanek autobusowy. Cień marny, choć dobre i tyle…
Kamień (Piekło Miedzianogórskie) (399 m n.p.m.)
Zrzucamy ciążące już bardzo plecaki, by chwilę usiąść. Nie jest dobrze… Dopiero co mieliśmy przerwę, a znowu odpoczywamy. Tym razem już nie marudzę, że powinniśmy iść. Sama mam dość.
Stąd na szczęście do lasu już tylko kawałek. Podejścia na szczęście są dość łagodne, choć na całej trasie jest ich dość sporo. Zdarzają się oczywiście bardziej strome fragmenty, można się nawet nieco zmęczyć, ale nie trwa to nigdy dłużej niż kilka minut.
Idąc zmęczeni na wierzchołek Kamienia przegapiliśmy wychodnie piaskowcowe, od których wzięła się nazwa góry. Cóż, wracać się nam nie chce. W okolicach szczytu postanawiamy zrobić sobie przerwę na obiad.


Wykieńska (401 m n.p.m.)
Po obiedzie leżymy tak jeszcze dobrą godzinę, nikomu nie chce się ruszyć. Las daje taki przyjemny cień. Trochę przeraża mnie, na co się porwaliśmy, ale odwrotu już za bardzo nie ma.
Na wierzchołek Wykieńskiej jest na szczęście dość blisko. Zmęczeni już dźwigamy zdecydowanie za ciężkie plecaki i udajemy się w dalszą drogę. Szczyt oczywiście jest nieoznaczony.
Zejście z Wykieńskiej okazuje się być sporym zaskoczeniem. Takiej stromizny to się tu zdecydowanie nie spodziewaliśmy, choć tylko początkowy fragment jest najgorszy. Później nachylenie na szlaku nieco maleje (chociaż dalej całkiem stromo), a my docieramy do asfaltowej drogi w Tumlinie-Podgrodziu.
Skończyła się woda, a upał ciągle potworny. Sprawdzamy więc na mapie, czy po drodze nie będzie jakiegoś sklepu. Niestety, szlak biegnie tylko przez chwilę asfaltem, by zaraz z powrotem skręcić do lasu. Jest jednak jakiś malutki, osiedlowy sklepik! Musimy co prawda nadłożyć do niego niemal kilometr w jedną stronę, ale czego nie robi się dla paru łyków zimnej Coli!
Grodowa (396 m n.p.m.)
Ze sklepem poszło całkiem szybko. Wracamy na nasz szlak i przez ulicę Źródlaną dochodzimy do gruntowej drogi, która wyprowadza nas na grzbiet kolejnej góry – Grodowej.
Sam szczyt mijamy trochę z lewej strony i wędrując dalej grzbietem wchodzimy na teren rezerwatu „Kręgi Kamienne”. Tym sposobem docieramy do kapliczki pw. Przemienienia Pańskiego.

W tym miejscu – a jakżeby inaczej – Michał zarządza kolejną przerwę. Nie mam już nawet siły protestować. Pozostaje mi świadomość, że trzeba jeszcze tylko zejść, przejść przez miejscowość na kolejne wzgórze i gdzieś tam możemy szukać miejsca na biwak. Trzeba jednak trochę spiąć tyłki, bo robi się późno.
Też jestem już zmęczona, ale im bardziej będziemy to przeciągać, tym gorzej dla nas. Motywuje jakoś towarzystwo do dalszej drogi. Schodzimy do drogi dojazdowej z Tumlina w stronę kamieniołomu. Drogą tą dochodzimy do miejscowości.
Tumlin-Węgle
Tak obładowani stanowimy chyba lokalną atrakcję dla starszych osób udających się do ładnego, pobliskiego kościółka na wieczorną Mszę (jest chwilę przed 18). Kilka osób nas zaczepia opowiadając przy okazji trochę o historii wsi, kilka spogląda ze zdziwieniem. Dostajemy nawet propozycję poczęstunku, z którego ze względu na późną porę z wielką niechęcią rezygnujemy.
Za przystankiem znajdujemy tabliczkę z oznaczeniem szlaku, przy której jedna ze wspomnianych wyżej osób po miłej rozmowie robi nam wspólne zdjęcie.


Idąc przez wioskę zaczynam odczuwać pewien dyskomfort związany z tworzącym się powoli odciskiem na stopie. Zresztą nie tylko ja mam taki problem, bo i dwójka moich towarzyszy niedoli ma podobne odczucia.
Upał zelżał, temperatura jest teraz całkiem przyjemna. Robi się jednak dość nudno, wręcz mozolnie. Przypomina mi się tekst jednej z piosenek:
„Pójdziesz, bo iść musisz
Bo Cię los do marszu zmusił.”
Tymi słowami próbuję jakoś wesprzeć mentalnie resztę, a w szczególności siostrę, której jest już wyjątkowo ciężko.

Przechodzimy przez tory kolejowe, tam droga wprowadza nas do lasu, gdzie przez około 2 km wędrujemy szeroką, wygodną, szutrową ścieżką mijając po drodze jakiś zbiornik wodny.

Zaczynają już trochę gryźć komary, fajnie by było zacząć się powoli rozglądać za miejscem na biwak. Chcemy jednak podejść jeszcze ile się da, jak najbliżej wierzchołka. Szutrowa, szeroka droga zmienia się w nieco podmokłą i leśną ścieżkę (obszar źródłowy Sufragańca).
Grzbietem Sosnowicy wychodzimy na polanę z miejscem odpoczynowym. Tym razem się nie zatrzymujemy. Kawałek dalej, niemal pod samym szczytem Sosnowicy znajdujemy w miarę płaskie miejsce, by się rozbić.
Biwak pod Sosnowicą
Michał chce wchodzić głęboko w las, tam jednak zbocze opada w dół, teren jest jak dla mnie zbyt nierówny. Do tego sporo krzaczorów i innego przedzierania się przez botanikę. Nie ma mowy!
– Jak chcesz, to sobie tam złaź, my zostajemy tutaj!
– Przecież to jest przy samym szlaku!
– O tej porze już nikt tędy nie będzie przechodził. My tu zostajemy!
– No już dobra, niech wam będzie.
Najpierw musimy trochę uprzątnąć teren, bo wszędzie leżą gałęzie. Wszystko byłoby super, gdyby nie te krwiożercze dziady czyhające na każdą okazję, by tylko wyssać trochę krwi…
Michał ze swoim tarpem uwinął się całkiem szybko. Nam z siostrą trochę zeszło, choć biorąc pod uwagę, że nigdy wcześniej nie miałam z tym do czynienia, nie było wcale tak źle. Pod koniec i tak Michał coś tam u nas poprawiał.

Szybka kolacja składająca się głównie z zupek chińskich i pakujemy się do środka. Hmm, chyba tarp do lasu to nie do końca dobre rozwiązanie… Już mamy w środku pełno robactwa… Zasuwany namiot byłby zdecydowanie lepszy.
A jakby tak spiąć ze sobą trochę ścianki tarpa przy wejściu do środka? Mam ze sobą kawałek repa i parę innych zabawek. Coś powinno się dać z tym zrobić. Chwilę się przy tym bawię, ale wychodzi całkiem nieźle. Co prawda, namiotu się z tego nie zrobi, ale i tak nie jest źle.

Żeby było śmieszniej dodam, że mamy z siostrą tylko jeden śpiwór (ten pożyczony od Michała xD). Rozsuwamy go ile się da i przykrywamy się tą pseudo kołdrą. Przynajmniej noc ciepła, więc nie ma tragedii. Mam już zamiar wygodnie ułożyć się do snu, gdy niemal o zawał przyprawia mnie krzyk siostry:
– Jezu, Jezu! Pająk nam tu łazi!
Zrywam się niemal na równe nogi (ach, arachnofobia…).
– Gdzie ten pająk? – pytam
– No… na zewnątrz – odpowiada Eliza i wskazuje na ciemny kształt na tarpie.
Jest ogromny! Myślę sobie: „Boże, przecież on nam tu zaraz wlezie, jak go nie zrzucę, muszę wyjść…”.
Wygrzebuję się jakoś spod śpiwora, ubieram na szybko buty, wychodzę… a „pająk” okazuje się być tylko niegroźnym żuczkiem, którego po prostu przenoszę w inne miejsce.
Już mam wracać do środka, gdy w ciemności spostrzegam jakieś świecące się oczy, które intensywnie się we mnie wpatrują. Jezu Christe…
– Michał! Coś tu jest i się gapi na nas!
– No to jest. Wracaj do środka.
– Ale to się na nas gapi! – moja wyobraźnia zaczyna mi już podsuwać najgorsze scenariusze
– Uspokój się i wracaj.
Wcale niepocieszona decyduję się odpuścić i wracam do środka. Przykrywam się śpiworem i układam do snu.
Cóż to była za koszmarna noc! Chyba w życiu takiej nie przeżyłam! Wspominałam już o alergii? No, więc ledwo się położyłam, a już złapała mnie seria kichnięć. Nos zatkał mi się całkowicie, do tego kapała z niego woda. Smarkanie pomagało na pół minuty, potem schemat się powtarzał.
Wierciłam się bez przerwy próbując znaleźć pozycję, w której będę mogła oddychać. W końcu położyłam się na plecach ciesząc się już, że ułożyłam się w sposób, dzięki któremu nie kapie mi wreszcie z nosa. Już zaczynałam odczuwać tą cudowną błogość przed zaśnięciem, gdy nagle… spadł mi jakiś ogromny robal na twarz, a właściwie to niemal do ust! Nie! Tego już za wiele! Wracam do bocznej pozycji, pod twarz podkładam chusteczki i próbuję jakoś zasnąć.
Seria kichnięć, smarkanie, zmiana pozycji – schemat się powtarza niemal przez całą noc. A moja biedna siostra zamiast spać, również musi tego słuchać…
Udaje się jednak nad ranem chwilę zasnąć, choć ciężko mówić o jakimkolwiek odpoczynku. Wydawało się, że snu była tylko chwila, a już dzwonił nastawiony na wczesnoporanną godzinę budzik.
Trasa zrobiona pierwszego dnia
Dzień 2
Wzgórza Tumlińskie – z Sosnowicy do Wiśniówki
Sosnowica (413 m n.p.m.) – najwyższy szczyt Wzgórz Tumlińskich
– Jezu, jaka to była stresująca noc – słyszymy od Michała, który zdążył się już wygramolić na zewnątrz – tu naprawdę coś łaziło! W pewnym momencie miałem wrażenie, że nawet łeb wsadziło do mojego tarpa i uciekło. Miałem nawet was wołać, ale tylko bym was wystraszył (no raczej, że tak…).
Wczesna pora, dopiero zaczyna świtać, ale za to jest przyjemnie chłodno. Lepiej zebrać się o tej godzinie i cieszyć się rześkim porankiem, jak najdłużej się da, bo upał i tak nas nie minie…
Już samo śniadanie okazało się lekkim wyzwaniem. Cóż, gapa ze mnie. Wzięłam co prawda owsiankę, ale taką, którą zalewa się gorącym mlekiem, a nie wodą… Hmm, może nie będzie taka zła? 😛
Była paskudna, ledwo wymęczyłyśmy jedną porcję z Elizą na pół. Nigdy więcej!
– Jak wam się spało? Bo mi w sumie całkiem dobrze pomijając tego zwierza, co prawie do tarpa mi wlazł – zaczyna rozmowę Michał.
– Mi tragicznie. Nie dość, że się bałam dzikich zwierząt, to pełno było robactwa. Jeszcze ten katar przez pół nocy… – rzucam w odpowiedzi.-
– A ja myślałam, że Ci przypie*dolę, jak jeszcze raz kichniesz. – dodaje siostra. – Nie wiem, czy mi się śniło, czy mój zmęczony mózg zaczął tworzyć własne fantazje, ale tak leżę i słyszę tylko te Twoje mokre smarki i już wiem, że mamy przej*ebane. Po kilku godzinach już mi się na tyle dłużyło, że chciałam sprawdzić, ile zostało do budzika, ale Ty wtedy zasnęłaś i bałam się, że jak się ruszę po telefon, to Cię obudzę i zaczniesz na mnie krzyczeć (Jezu, biedna ta moja siostra). W pewnym momencie uznałam, że aby budzik zadzwonił, to musimy spróbować ułożyć się w różnych kombinacjach mając do wyboru 2 kolory – żółty i czerwony. Wiedziałam, że Ty masz czerwony, więc ja muszę wziąć żółty. I tak próbuję w każdej możliwej pozycji się ułożyć i nic… W końcu taka zrezygnowana zmieniłam kolor na ten sam, co Ty, czyli czerwony i znowu próbuję i udało się! Wreszcie zadzwonił budzik!
– Ej, ale ja też miałem sen o kolorach! I to taki, że się budziłem i ponownie mi się to śniło! Gdzieś się wspinaliśmy, ale nie pamiętam gdzie. Tylko dziwne były te drogi, bo zamiast wyceny miały kolory. I po przejściu każdej drogi musiałem się ułożyć w odpowiedniej pozycji. Każda zrobiona droga to był inny kolor i inna pozycja. A najlepsze, że w rzeczywistości budziłem się ustawiony tak, jak we śnie…
– Masakra, mózgi wam chyba to wczorajsze słońce przepaliło xD
Spakowanie rzeczy poszło nam całkiem sprawnie, choć nie obyło się bez strat w postaci jednego śledzia. Obszukaliśmy wszędzie dookoła i nie znaleźliśmy… Jeszcze przed wyruszeniem walczę przez chwilę z ogromnym pająkiem, który wlazł na mój plecak. Nie idzie mi zbyt dobrze, bo bojąc się panicznie, próbuję go ściągnąć jakimś mega długim patykiem. W końcu się udaje (a przynajmniej tak mi się wydawało) i możemy ruszać.
Przejście na Sosnowicę trwa dość krótko, biwak rozbiliśmy niemal pod samym jej szczytem.

Ze szczytu krótkie zejście do drogi Kielce-Zagnańsk. Skręcamy na ruchliwą drogę i niemal przez 1,5 km idziemy jej skrajem.
Wiśniówka
Przynajmniej asfalt się jeszcze na tym etapie nie dłuży. Po przejściu ruchliwą drogą skręcamy w las, którędy dochodzimy do drogi serwisowej przy S7. Mimo wczesnej pory robi się powoli upalnie. Jest zdecydowanie cieplej niż wczoraj.
Ależ to był długi i nudny fragment. Do tego coraz bardziej dokuczały nam wszystkim odciski. Michał wyraźnie utykał, mi też przejście nie do końca sprawiało frajdę. Pora chyba nastawić się na walkę, bo dzisiejszy dystans trochę dłuższy niż wczorajszy. No i ten upał…
Gdzieś w połowie tego przejścia przy S7 rozsiadamy się pod jednym z drzew i robimy krótką przerwę. Wtedy też spostrzegłam na plecaku pająka – o zgrozo – tego samego. Niemal mi serce stanęło, jak sobie uzmysłowiłam, że niosłam go od wyjścia z Sosnowicy. Tym razem solidnie się postarałam, aby go zrzucić upewniając się kilka razy przed wyruszeniem, czy nie ma gdzieś jeszcze podobnych stworów.
Docierając do Wiśniówki mamy totalnie dość. Na szczęście po drodze mijamy sklep. Wstępujemy oczywiście na lody i rozsiadamy się na schodkach pod sklepem w cieniu.


– Nie idę dalej – oznajmia Michał – boli mnie wszystko, jestem zmęczony. Mam dość. Chcecie to idźcie, ja wracam.
– No dobra, to my idziemy 🙂
– Ja też chyba nie idę. Też mam dość. Ten upał jest wykańczający. – dodaje siostra
– Nie to nie. W takim razie pójdę sama! – oznajmiam tonem, jakbym bardziej próbowała przekonać sama siebie, że to dobra decyzja. W głębi duszy jestem przerażona wizją samotnego biwaku w nocy. Ale przecież nie zrezygnuję tylko dlatego, że jestem zmęczona.
Zaczepia nas kilka miejscowych osób pytając, gdzie się wybieramy z takimi plecakami. Odpowiadamy, że w stronę Łysicy.
– Kawał drogi… Idźcie lepiej nad zbiornik wodny, jest niedaleko. Jak się pospieszycie, to zdążycie zanim burza przyjdzie – słyszmy w odpowiedzi.
Zaraz… Jaka burza? Przecież miała być lampa! Nawet rano sprawdzając prognozy pogody nie było żadnej informacji o burzy… Co poszło nie tak?
– No… nie mówcie, że nie wiecie, przecież alerty poprzychodziły. Ma przyjść koło południa solidna nawałnica. Lepiej odpuśćcie.
Sprawdzam jeszcze raz prognozę pogody i faktycznie. Mają być burze po południu. Chwilę się jeszcze waham, bo jednak szkoda zostawić niespełnione marzenie, ale mój paniczny lęk przed burzami wygrywa i postanawiam wrócić z Michałem i Elizą.
Powrót do Kuźniak
To teraz jak dostać się do naszego auta? Hmm, może stopem do Kielc, stamtąd powinien być już autobus do Kuźniak. Sprawdzamy więc na mapie, w którą stronę do Kielc, idziemy na pobliski przystanek i próbujemy.
Po jakichś 40 min prób zaczynamy wątpić. Zrezygnowana sprawdzam jeszcze, czy z naszej lokalizacji dałoby się jakimś autobusem. Wychodzi na to, że się da. Trzeba co prawda przejść trochę, by dostać się na inny przystanek, później jeszcze chwilę poczekać i powinno coś jechać w stronę dworca.
Faktycznie, po przejściu na miejsce czekamy dość długo, autobus się trochę spóźnia, ale w końcu przyjeżdża. Ależ cudownie móc wsiąść do klimatyzowanego wnętrza! Eliza zasypia od razu, ja byłam pewna, że nie spałam. Później jednak Michał przesłał mi takie coś:

Na dworcu czekamy niemal godzinę na autobus w stronę Kuźniak. W międzyczasie możemy obserwować wypiętrzające się powoli burzowe chmury. Może ten powrót to wcale nie taka zła decyzja?

W końcu podjeżdża autobus i niedługo później wysiadamy na przystanku w Kuźniakach. Tym samym, przy którym znajduje się kropka rozpoczynająca szlak. Jeszcze parę minut przejścia i jesteśmy przy aucie.
Główny Szlak Świętokrzyski – podsumowanie
To, co działo się na powrocie tylko nas utwierdziło w przekonaniu, że decyzja była słuszna. Takiej nawałnicy, to dawno nie było! Serio, podziwiam Michała, że dał radę jechać w takich warunkach.
Co do samego przejścia… Cóż, trochę przypał. Nie byliśmy zbyt dobrze przygotowani. Za ciężkie plecaki, brak umiejętności biwakowych. Pomimo paru niedogodności, była to dla nas świetna przygoda oraz lekcja, do której później wiele razy wracaliśmy w żartach obiecując sobie, że na GSŚ jeszcze wrócimy. Tym razem lepiej przygotowani.
Wpis jest na tyle długi, że daruję sobie informacje praktyczne. O tym być może zrobię osobny wpis.
Na koniec jeszcze filmik od Michała, który może służyć za podsumowanie 🙂
Dodaj komentarz