Moja przygoda z górami? Zaczęła się od nienawiści. Chociaż nie! Najpierw była miłość. Miłość moich rodziców, którzy w podróż poślubną pojechali na Podhale. Stamtąd wrócili już ze mną.

Mój tata od czasów młodości jeździł w Tatry oraz w Beskidy, podobnie jak babcia. Nigdy nie znudziły mi się jej opowieści, jak w liceum profesor organizował obozy dla uczniów, na które babcia zawsze chętnie jeździła. Niestety jej wyjazdy skończyły się, kiedy uświadomiła sobie, jak niebezpieczne mogą być góry. Fakt, że czasem wystarczy jeden niewłaściwy ruch był dla niej wstrząsający. Od tego momentu, pomimo próśb znajomych i profesora, więcej na obóz nie pojechała.

Tata miał w sobie więcej zapału, choć zarówno ze mną, jak i z siostrą nie miał lekko. Ciągnął mnie w góry od kiedy pamiętam, potem również moją siostrę. Natomiast ja z całego swojego dziecięcego serduszka tych górskich wyjść nie znosiłam. Każde wyjście było dramatem, mimo że trenowałam taniec, podejścia były dla mnie mordęgą. Męczyłam się niemiłosiernie, a jako kilkuletnie dziecko nie widziałam najmniejszego sensu w tym chodzeniu. Im byłam starsza, tym bardziej próbowałam te wyjścia tolerować, choć nigdy nie obyło się bez większego lub mniejszego marudzenia.

Taki stan trwał 14 lat. Mówią, że granica między miłością a nienawiścią jest bardzo cienka, łatwo przejść z jednego do drugiego. Tak też było w moim przypadku. W wieku 14 lat przyjaciółka zapisała mnie na wycieczkę szkolną w Pieniny. Oczywiście bez mojej wiedzy, tak na poprawę humoru, bo miałam wtedy trochę gorszy okres w życiu. Na początku pomyślałam sobie „Boże… znowu te góry…”. Ostatecznie pojechałam, a wyjazd stał się przełomowym momentem w moim życiu.

Już pierwszego dnia podczas podejścia okazało się, że nie czuję irytacji, a wysiłek fizyczny nie sprawia mi aż takiego problemu jak zawsze. Co więcej – wejście na Sokolicę zaczęłam traktować jako wyzwanie i u góry poczułam lekką satysfakcję oraz dumę, że jednak potrafię. Najbardziej podobało mi się zejście – nieco skaliste. Do tej pory strome zejścia mnie przerażały, każde wiązało się z jakimś poślizgnięciem, czy potknięciem. Na wycieczce nasz przewodnik udzielił mi kilku pomocnych rad, dzięki czemu pozbyłam się lęku.

Kolejny dzień wyglądał podobnie. Czułam szczęście i wewnętrzny spokój. Wiedziałam, że kolejne wakacje z rodzicami będą dla mnie o wiele przyjemniejsze.

Rodzice długo nie mogli uwierzyć w moją „przemianę”. Aż do samego wspólnego wyjazdu byli bardzo sceptycznie nastawieni co do mojej nagłej „miłości”. Spędziliśmy 10 dni w Bieszczadach. Naprawdę świetnie się bawiłam traktując jako wyzwanie każde przejście. Obrałam sobie za cel bycie szybszą od taty i każdy moment, w którym mnie wyprzedzał traktowałam jako osobistą porażkę. Większości wyjść już nie pamiętam, w pamięci zostały mi jedynie piękne Połoniny.

Po powrocie przez długi czas nie było okazji, żeby gdzieś pojechać. Dopiero pod koniec wakacji nadarzyła się okazja. Pojechaliśmy na Babią Górę z zamiarem przejścia Akademickiej Perci. Był to pewien rodzaj testu dla mnie – jeśli to wyjście sprawi mi również więcej frajdy niż niezadowolenia, będzie to znak, że odkryłam jedną ze swoich pasji.

Tak też było. Pierwszemu doświadczeniu ze sztucznymi ułatwieniami towarzyszyły niesamowite emocje i czysta radość. Wiedziałam, że chcę więcej. Że chcę w Tatry.

Udało się to już w kolejnym roku. Dziesięć dni w słowackich górach. Trochę Tatr, trochę Słowackiego Raju. Drabinki, wąwozy, kolejne doświadczenia ze sztucznymi ułatwieniami. No i one – Rysy. Co prawda szlak od słowackiej strony jest o wiele prostszy niż od polskiej, ale dla mnie wejście tam i tak było doświadczeniem niemal mistycznym oraz jednym z powodów do ogromnej dumy.

Same trudności to już było dla mnie naprawdę „coś”, a ludzie chodzący na Rysy od polskiej strony, bądź na Orlą Perć byli dla mnie niczym tatrzańscy „bogowie”. Oglądałam ich filmiki na YouTube z podziwem, a wewnętrzny głos powtarzał tylko jedno pytanie: „Czy i ja będę kiedyś w stanie to przejść?”.

Cały czas góry były jednak tylko hobby, dodatkiem do pasji, która w tamtym okresie była dla mnie sensem życia oraz czymś, czym zajmowałam się zawodowo – muzyką. Wyjazdów nie było dużo – jeden dłuższy w wakacje, czasem się też udało pojechać gdzieś na długi weekend, jeśli pogoda pozwalała. Jeśli Tatry, to głównie Zachodnie, gdzie moim najbardziej ambitnym przejściem było wejście na Giewont.

Wtedy pojawił się kolejny przełomowy moment w moim życiu. Przygotowując się do Akademii Muzycznej zachorowałam. Pojawiły się powikłania, choroba ciągnęła się ponad 2 miesiące. W efekcie straciłam głos. Po długiej rehabilitacji udało mi się wrócić do śpiewu, ale o karierze wokalnej musiałam zapomnieć. Nie mogąc robić tego, o czym marzyłam od dawna, niczym tonący brzytwy, chwyciłam się gór.

Od tego też momentu wyjazdów było więcej, hobby stało się pasją, która do obecnego momentu przerodziła się w styl życia. Górom podporządkowałam niemal całe swoje życie. Urlop? Tylko w górach. Pieniądze? Wszystko idzie albo na sprzęt albo na góry. Stale rozwijam swoje umiejętności, próbuję nowych rzeczy, zwiększam poziom trudności przejść, wysokość. Wędrówka po górach pozwoliła mi nie tylko odkryć siebie, pozwoliła mi również poznać te najgorsze, ale i najlepsze ludzkie strony. Dokąd mnie to zaprowadzi? Czas pokaże.