
Wpis jest kontynuacją opisu wyprawy, podczas której próbowaliśmy wejść zimą na Castor:
- Przygotowania i dojazd
- Awaryjny biwak na przełęczy Colle della Bettolina Superiore
- Nocleg w winter roomie schroniska Quintino Sella al Felik
- Felikhorn i (prawie) Punta Felik
- Powrót do Staffal
Relacja z zimowego wyjazdu w Alpy Pennińskie, część VI
Dojazd ze Staffal do Breuil-Cervinii z noclegiem po drodze
Przepakowanie i upchnięcie z powrotem tego wszystkiego do naszego busa poszło nawet szybko. Nikt zresztą nie miał siły na układanie tego wszystkiego, przez co część rzeczy upychaliśmy pod nogi i wszędzie, gdzie się dało.
Ruszamy. Stąd do Cervinii mamy około 2 h. Sporo czasu, żeby po drodze poszukać jakiegoś noclegu. Okazuje się to wcale nie takie proste, bo owszem, są hotele, są pensjonaty, ale wszystkie jest tak potwornie drogie, że ja już chyba wolę spędzić kolejną noc w jakimś lesie, ewentualnie w busie.
W końcu naszą uwagę przykuwają dwie oferty. Jedna to jakiś pensjonat z pokojem wieloosobowym i ceną nawet akceptowalną, druga to pole kempingowe z domkami holenderskimi. Trochę daleko od Cervinii, bo około godzinę drogi, ale z drugiej strony… ta cena jest tego warta. Bierzemy.
Czas leci szybko. Po drodze zaliczamy jeszcze wizytę w jakimś większym markecie, Kupujemy głównie lokalne słodycze, trochę jedzenia i alkohol – w końcu zasłużyliśmy – i nim się obejrzymy, jesteśmy na miejscu.
No i tu się zaczynają jaja. Judyta, która mówi w kilku językach idzie, żeby załatwić formalności. Nie ma jej i nie ma. Co jest grane? Wraca zrezygnowana po dobrych 30 min mówiąc, że chyba się tam nie dogada.
Mężczyzna na recepcji średnio ogarniał system bookingu, po angielsku nie rozumiał, więc Judyta próbuje po rosyjsku – nic. Po hiszpańsku – też nic. Łamaną włoszczyzną – dalej nic. Idziemy tam wspólnie i próbujemy się dogadać przez translator – nie wykrywa tłumaczenia. Wygląda na to, że mężczyzna mówi jakimś dialektem.
Dzwoni do kogoś innego, kto trochę mówi po angielsku. Tu w końcu po długich tłumaczeniach udaje się dogadać i dostajemy do dyspozycji 2 domki holenderskie. Dzielimy się więc na dwie grupy – tę która idzie na Breithorn i tę, która inaczej sobie zorganizuje czas.
W domku jest cieplutko i przytulnie. Do dyspozycji mamy 2 dwuosobowe pokoje, niewielką kuchnię i łazienkę. Luksus!
Umycie się po tych kilku dniach jest niesamowitym uczuciem! To nic, że z osłabienia wypadły mi przy umyciu dwie garście włosów. To nic, że nogi mam całe posiniaczone. Teraz mogę się już tylko delektować przyjemnym ciepłem i cieszyć się, że w końcu nie śmierdzę! A tę różnicę czuć było w szczególności po wyjściu z łazienki do kuchni, gdzie reszta osób czekała na swoją kolej.
Potem jeszcze przez długi czas siedzimy pogrążeni w rozmowie o górach, o życiu i o wszystkim, co pomiędzy. Czas mija niepostrzeżenie, drinki powoli się kończą, ale rozmowa wciąż płynie swoim rytmem. Jest swobodnie, bez pośpiechu, w doskonałej atmosferze – po prostu piękne chwile!
Kolejnego dnia wstajemy dość wcześnie – ekipa atakująca Breithorn chce pojechać jednym z pierwszych kursów kolejki, inni potrzebują wypożyczyć sprzęt narciarski. Tak więc już koło 8:00 jesteśmy w Cervinii, podrzucamy Judytę, Arka i Mateusza pod wyciąg, a sami trochę jeździmy po mieście szukając wypożyczalni – tych akurat tu nie brakuje, ale ludzi jest na tyle dużo, że dopiero po odwiedzeniu kilku, udaje się wypożyczyć wszystko, co potrzebne.
Tak więc niemal godzinę później zostawiamy auto na ogromnym parkingu przy wyciągu i każdy idzie w swoją stronę.



Breuil-Cervinia – zwiedzanie na szybko
No dobra, mam dla siebie czas do 15:00, może nawet do 16:00. Co by tu robić? Po takim kilkudniowym wysiłku odpowiedź może być tylko jedna. Jeść!
Odpalam mapy i idę w kierunku centrum. W międzyczasie szukam jakiejś kawiarni z lokalnymi słodkościami. Moją uwagę przykuwa malutka i przytulna kawiarenka z niemal wszystkimi bardzo dobrymi opiniami. Chyba właśnie tego szukałam!
W środku jest nieziemsko! Szklana ściana z widokiem na góry, włoska muzyka. Do tego ciepło i przytulnie, a właściciel niezwykle miły i pomocny. Mimo że nie rozumiał kompletnie nic po angielsku, to na migi zaczął pokazywać i w swoim języku zachwalać jego zdaniem najlepsze. Do pomocy włącza się jeszcze pewien młody chłopak, który staje się pośrednikiem między mną a właścicielem.
W efekcie kupuję dwa rodzaje domowego ciasta i włoską czekoladę do picia. Siadam wygodnie przy stoliku ciesząc się widokiem i dobrym jedzeniem.

W kawiarni spędzam ponad godzinę. W końcu mam czas poodpisywać na wiadomości, przejrzeć zdjęcia. Nigdzie mi się nie spieszy, ale w nieskończoność przecież nie będę tu siedzieć. Postanawiam poszwędać się trochę po tych pięknych włoskich uliczkach. Bez żadnego planu, bez mapy. Miasteczko nie jest duże, więc się nie zgubię i gdzieś zawsze trafię.
Przyznam, że zakochałam się w totalnie w tym miejscu, jak i w całej Dolinie Aosty. Może i w centrum, gdzie są restauracje, wyciągi i wypożyczalnie były tłumy, jednak wystarczyło uciec w jakąkolwiek boczną uliczkę, by cieszyć się spokojem i niewielką ilością ludzi. A te wąskie i kręte uliczki mają taki swój własny, wyjątkowy klimat. Mogłabym cały dzień tak chodzić, gdyby się dało.



Krążę tak zafascynowana zupełnie nowym dla mnie miejscem, gdy moją uwagę przyciąga jakiś kościółek lub kapliczka położony na wzgórzu ponad miastem. Ależ musi być stamtąd widok! Muszę się tam jakoś dostać!
Tylko jak? Szukam przez chwilę na mapie… Chyba mam! Teraz muszę się jakoś dostać do drogi, która tam prowadzi. Myślałam, że to już będzie łatwe, ale przejścia, które miałam na mapie okazały się zamknięte. Trochę błądzę między uliczkami chodząc poniekąd w kółko, ale w końcu trafiam tam, gdzie chciałam. Teraz już tylko do góry szeroką, krętą drogą.



Droga jest wygodna i szeroka, choć asfalt już dawno znikł. Aklimatyzacja robi robotę. Bardzo szybko zdobywam wysokość nie męcząc się przy tym ani trochę. Słońce przyjemnie grzeje, a widok z każdym kolejnym zakrętem staje się coraz lepszy. Z tej perspektywy już nawet Matterhorn przestaje być taki krzywy i zaczyna mi się nawet podobać.



Docieram do pojedynczych domków, gdzie droga się niestety kończy. Wiem z mapy, że latem szeroka ścieżka ciągnie się jeszcze daleko. O tej porze roku niestety nie. Kapliczka jest niecałe 40 m wyżej, ale szlak nie jest przetarty, torować mi się nie chcę, nie mam zresztą ani ubrań, ani butów, by próbować, a wizja powrotu do Polski w przemoczonych rzeczach nie zachęca. No nic, stąd też jest ładnie, a jestem na prawie 2100 m n.p.m.

Słońce tak przyjemnie grzeje, że siadam na murku i podziwiam widoki. Dość szybko jednak zaczyna mi się nudzić, robię się też trochę głodna, więc postanawiam zejść do centrum na jakąś pyszną, włoską pizzę. Tak! Pizza to jest to, czego mi teraz trzeba.
Chwilę krążę po centrum szukając jakiejś pizzerii, gdzie nie będzie tłumu, w końcu wchodzę do jednej, obsługa prowadzi mnie do stolika. Dostaję wodę i przystawkę zanim zdążę jeszcze cokolwiek powiedzieć, po czym informują mnie, że to są godziny obiadowe i w tych godzinach nie serwują pizzy tylko obiad. Ehh, teraz to już głupio mi wyjść, więc odpowiadam, że „No problem” i pytam kelnera co poleciłby mi z tych lokalnych potraw.
W sumie to nie żałuję. Dostałam ogromną porcję mięsa przyrządzoną w jakiś lokalny sposób z równie ogromną porcją frytek. W życiu bym nie pomyślała, że tyle zjem, ale chyba byłam mocno wygłodzona, bo nawet końcówki nie musiałam jeść jakoś szczególnie na siłę. Trochę szkoda tej pizzy, ale to też było przepyszne.
Dostaję od reszty info, że do godziny będą na dole. No dobra, to ja też się będę powoli zbierać. Muszę jeszcze kupić parę pamiątek dla rodziny, a potem najwyżej posiedzę sobie gdzieś na ławce w słońcu ciesząc się ostatnimi chwilami tutaj.
I w sumie to było dokładnie tak, jak chciałam. Udało mi się na spokojnie zajrzeć do jakiegoś sklepiku z pamiątkami, a później położyłam się na ławce w słońcu czekając na kolejne informacje od reszty osób.

Ze Staffal do Krakowa, czyli Powrót do Polski
Wszyscy w komplecie spotykamy się na parkingu. Judycie, Arkowi i Mateuszowi udało się wejść na Breithorn, narciarze też się świetnie bawili. Trzeba tylko podjechać do wypożyczalni oddać sprzęt narciarski i możemy wracać.
Przyznam, że niewiele pamiętam z tego powrotu. Na początku wiadomo, każdy był ciekawy, co kto robił, ale gdy temat został wyczerpany, poczułam się potwornie senna i zmęczona. Nawet nie wiem, kiedy zasnęłam. A jak już zasnęłam, tak przespałam do 8:00 rano kolejnego dnia. Parę razy się przebudziłam, ale zasypiałam z powrotem niemal od razu.
Jak już odzyskałam świadomość na tyle, by ogarnąć, co się dzieje, okazało się, że jesteśmy w Czechach i to wcale nie tak daleko od polskiej granicy. Wow, musiałam być naprawdę wyczerpana, żeby tyle przespać, bo wyjechaliśmy pewnie po 16:00.
W tle leciała jakaś zamulająca muzyka, nikt się nie odzywał, a ja poczułam się, jakbym straciła coś bezpowrotnie. Część mojego serca została wysoko w górach i ciężko było pogodzić mi się z faktem, że teraz muszę wrócić do normalnego życia, do pracy, do tego wszystkiego, co szare i brzydkie.
Po przesiadce w Katowicach, gdy pożegnaliśmy się ze wszystkimi i wsiedliśmy w samochód Arka, by wrócić do Krakowa, humor siadł mi już totalnie. Coś tam próbowałam rozmawiać z Judytą i Arkiem, ale średnio mi to szło, więc w końcu odpuściłam pogrążając się w swoich własnych myślach i tak minęła mi reszta podróży.
Będąc już w swoim pokoju, rzuciłam po prostu wszystkie rzeczy na podłogę i położyłam się w łóżku. Pół godzinki sobie poleżę, a potem muszę pojechać zwrócić wypożyczony śpiwór i ogarnąć to wszystko. Obudziłam się następnego dnia.
Zimowy wyjazd w Alpy Pennińskie – podsumowanie
Pisząc ten tekst, mam już nieco większe doświadczenie zarówno w Alpach, jak i w wyższych górach. Jak sobie teraz o tym pomyślę, to wiele rzeczy tam poszło nie tak, a wiele mogło pójść jeszcze gorzej lub nawet skończyć się tragicznie.
Czy przy obecnej wiedzy i tamtym doświadczeniu bym pojechała? Raczej nie. Czy byłam gotowa na taki wyjazd? Zdecydowanie nie. Czy znając przebieg wydarzeń podjęłabym się takiego wyjazdu? Oczywiście, że tak!
Pomimo wielu przeciwności, nieporozumień, kłótni w zespole, uważam do tej pory, że był to absolutnie najlepszy wyjazd w moim życiu. Atmosfera w zespole przez większość czasu była niesamowita, wszyscy się cieszyli samą obecnością w takim miejscu, mimo że nikt nie miał łatwo.
Ten wyjazd jest jeszcze z jednego względu tak szczególnie ważny dla mnie. To właśnie tam doświadczyłam tak pełnych, wręcz mistycznych przeżyć. Nigdy na żadnym wyjeździe nie odczuwałam wszystkiego tak głęboko i tak prawdziwie, jak tutaj. I nigdy już na żadnym wyjeździe czegoś takiego nie doświadczyłam, choć próbowałam.
To była piękna, niesamowita przygoda. To nic, że wróciłam chudsza o 5 kg. To nic, że przez następny miesiąc miałam zjazd energetyczny i totalny brak siły. Nie żałuję ani jednej spędzonej tam chwili, a Wam mogę na koniec napisać jedynie, że czasem warto zaryzykować i zrobić coś pod wpływem impulsu, czy emocji.
Z górskim pozdro i do zobaczenia gdzieś na szlaku!
Dodaj komentarz