
Po powrocie z zimowej wyprawy na Felikhorn nie umiałam dojść do siebie. Pod kątem fizycznym było całkiem nieźle. Myślami byłam jednak cały czas gdzieś wysoko, na ośnieżonych alpejskich graniach. Nie umiałam sobie znaleźć miejsca i jedynie wyjazdy w Tatry stanowiły pewne ukojenie.
Gdy w kwietniu poznałam Michała, który wydawał się być realnie zainteresowany Alpami i innymi wyższymi górami, postanowiłam działać. Pomysł pojawił się szybko i był niejako wynikiem rozmów, które prowadziłam z Arkiem w trakcie wspomnianej już zimowej wyprawy w Alpy.
Mont Blanc. Najwyższa góra w Europie. Ale nie drogą normalną, jak większość ludzi. Zbyt komercyjnie, zbyt tłoczno i być może zbyt łatwo. Przecież droga włoska jest o wiele ciekawsza, trudniejsza i nie chodzą nią przypadkowe osoby. No i te 1800 m ataku szczytowego robi wrażenie. Brzmi jak naprawdę dobre wyzwanie!
Kolejne dni minęły mi na czytaniu relacji z przejść, oglądaniu filmów, poznawania szczegółów drogi i planowaniu aklimatyzacji. Gdy już upewniłam się, że moje umiejętności wystarczą, postanowiłam przedstawić swój plan Michałowi.
Okazja nadarzyła się, gdy wybraliśmy się na wspinanie na krakowskich Krzemionkach. Michał właściwie od razu zaakceptował pomysł i był równie entuzjastycznie nastawiony do tego wyjazdu, co ja. We dwójkę jednak nie pojedziemy. Potrzebujemy choćby trzeciej osoby do związania się na lodowcu.
– A może Łukasz? – pytam Michała.
– Łukasz pewnie by chciał, ale czy da radę się wyrwać na tyle dni… Zaraz przyjdzie to można zapytać – słyszę w odpowiedzi.
Faktycznie, chwilę później zjawia się Łukasz i przedstawiamy mu oboje wstępnie zaakceptowany już plan. Słucha z zainteresowaniem i widać, że pomysł mu się podoba. Na koniec stwierdza, że on by bardzo chciał, ale musi poustalać pewne kwestie z rodziną, więc da znać za jakiś czas.
Kilka dni później Michał oznajmia, że udało mu się do ekipy zwerbować Piotrka, z którym miał okazję wspinać się już wcześniej w Tatrach. Łukasz również potwierdza obecność, więc mamy już cztery osoby. Idealnie!
Pozostaje kwestia sprzętu, ponieważ ciągle nie mam ani śpiwora, ani maty na taki wyjazd. Z pomocą przychodzi mi Michał zapewniając, że mam się nie martwić i on zorganizuje wszystko co potrzeba. Jak obiecał, tak zrobił. W ciągu paru dni udało się pożyczyć dla mnie naprawdę dobry śpiwór, i przyzwoitej jakości matę.
W międzyczasie Piotrek poznaje pewną dziewczynę równie mocno zainteresowaną Alpami, co my. Prosi nas o zgodę na dołączenie do wyprawy. W sumie nie mamy nic przeciwko i tym sposobem kompletujemy całą ekipę.
Przed wyjazdem umawiamy się jeszcze na spotkanie, żeby poustalać szczegóły i powyjaśniać wszystkie potencjalnie sporne kwestie. Spotykamy się również w skałach na wspólny trening i przećwiczenie autoratownictwa. Gdy wszystkie szczegóły są dograne, zostaje tylko czekanie na upragniony wyjazd.
Relacja z wyprawy na Mont Blanc, część I
Z Krakowa na Wielką Przełęcz św. Bernarda (2469 m n.p.m.)
Piątek, 14 czerwca. Dzień wyjazdu. Wreszcie! Tyle dni na to czekałam, tyle nieprzespanych z emocji nocy! Tego dnia mam już wolne, żeby nie zaprzątać sobie głowy innymi rzeczami, tylko be stresu się spakować i odpocząć przed wielogodzinną jazdą.
Ehh… gdyby pakowanie było takie łatwe. Znowu wszystko rozwalone na podłodze, a ja zastanawiam się, od czego w ogóle zacząć. Tym razem idzie jednak jakoś szybciej, ponieważ już po 2 próbach mam spakowany i gotowy do wyjazdu plecak. Zostaje torba z jedzeniem i rzeczami na camping, ale to już nie stanowi większego problemu.

Zeszło sporo czasu, ale i tak udaje mi się przespać jakieś 2 godziny, nim zaczniemy się zbierać. Wyjeżdżamy dość późno, ze względu na Piotrka, który pracę kończy dopiero o 21:00. Zgarniamy go prosto z pracy i jedziemy po Łukasza.

Pod domem Łukasza układamy już z dużą starannością wszystkie rzeczy w bagażniku, bo jednak jedzie nas 5 w pięcioosobowym samochodzie, a bagażu na ponad 10 dni wyjazdu jest sporo. Upewniamy się jeszcze raz, czy wszystko zabrane i ruszamy do mieszkania Piotrka, gdzie czeka na nas Karolina (dziewczyna Piotrka).
Ujechaliśmy tak kilka minut, gdy słyszymy od Łukasza:
– Ej, bo ja chyba buty zostawiłem…
No nic, wracamy i okazuje się, że faktycznie buty Łukasza leżą przy bramie. Jeszcze raz sprawdzamy, czy na 100% nic nie zostało i udajemy się po Karolinę. Jak się później okazało, nie był to jedyny incydent z butami podczas tego wyjazdu, ale o tym dowiecie się w kolejnych częściach relacji.
Pod mieszkaniem Piotrka zatrzymują nas na dłużej „puzzle” w postaci bagażu. Chłopaki upychają co się da, przekładają, wyjmują, układają jeszcze raz i tak w kółko. W końcu udaje się upchnąć wszystko na styk, tak że bagażnik ledwo się domknął. Pozostaje liczyć na to, że nie otworzy się w trakcie jazdy, bo stracimy połowę sprzętu.
Noc mija na pełnych ekscytacji rozmowach i zaczyna się robić jasno, gdy mijamy polsko-niemiecką granicę. Czuję się już nieco zmęczona prowadzeniem przez większość nocy, szczególnie że jazda przez niemieckie autostrady to głównie zwężenia, remonty i mocne ograniczenia prędkości. Proszę więc o zmianę licząc na to, że trochę się prześpię.
Może faktycznie coś spałam, ale mała ilość miejsca sprawiała, że było mi strasznie niewygodnie. Większość czasu więc po prostu się wierciłam próbując znaleźć jak najmniej niewygodną pozycję.
Jako trasę dojazdu wybraliśmy nieco dłuższą ale tańszą opcję przez Niemcy i Szwajcarię na Przełęcz św. Bernarda, gdzie przekroczymy granicę szwajcarsko-włoską. Dalej będziemy się już poruszać lokalnymi drogami. Dzięki temu unikniemy strasznie drogich, włoskich autostrad. Trzeba co prawda kupić winietę na szwajcarskie autostrady, ale jest ona całoroczna, więc możliwe że jeszcze ją wykorzystamy w tym roku.


Im dalej przez Szwajcarię, tym lepsze widoki mamy okazję obserwować. Stwierdzamy nawet, że te pasma górskie, które mijamy po drodze, to takie trochę Tatry. Z nudów szukamy podobieństwa do jakichś tatrzańskich szczytów wykorzystując coraz większe pokłady wyobraźni.



Niedaleko od Tunelu Mont Blanc zjeżdżamy na na drogę prowadzącą na Przełęcz św. Bernarda. Droga jest kręta i mocno pnie się w górę oferując nam przy tym niesamowite alpejskie widoki. Podjazd stanowi również nie lada wyzwanie dla kolarzy, których czasem mijamy. Ach, gdyby wybrać się tu kiedyś z rowerem!



W końcu, po naprawdę długiej podróży docieramy na przełęcz, na wysokość 2469 m n.p.m, gdzie planujemy się zatrzymać na dłuższą przerwę.
Wielka Przełęcz św. Bernarda (2469 m n.p.m.)
Niesamowite! Jesteśmy mniej więcej na wysokości Rysów, a wjechaliśmy tu samochodem po asfaltowej drodze. Tylko zimno strasznie, bo o ile na niższej wysokości mieliśmy upały, tak tutaj bluza z kurtką niewiele pomagają.
Słyszałam już opinie, że widoki z przełęczy są nieziemskie, ale to, co zobaczyłam przerosło moje najśmielsze oczekiwania. Strzeliste i groźne alpejskie szczyty poprzeplatane lodowcami kontrastują z dopiero rozmarzającym Wielkim Jeziorem św. Bernarda, a w to wszystko wkomponowana jest urocza, alpejska architektura. Nie ma takich słów, które mogłyby opisać mój zachwyt nad tym miejscem. To trzeba po prostu zobaczyć na własne oczy!



Wdajemy się w krótką rozmowę ze spotkanymi na przełęczy kolarzami. Opowiadają o alpejskich podjazdach, wypytują o nasze plany będąc pod wrażeniem zamiaru wejścia na Mont Blanc drogą włoską. Wiedząc jednak, że to nie koniec naszej podróży, nie chcemy tracić zbędnie czasu, więc niedługo później wsiadamy do auta i kontynuujemy naszą podróż do Doliny Aosty.



Z Wielkiej Przełęczy św. Bernarda do Pont
Z przełęczy na camping w Pont nie jest już daleko, lecz przejazd zaczyna się dłużyć. Kręte, górskie drogi nie pozwalają rozwinąć prędkości, a wszyscy czujemy się już zmęczeni kilkunastogodzinną jazdą.

Późnym popołudniem docieramy na miejsce parkując na ogromnym i darmowym parkingu przy campingu. Korzystając z okazji, że część ekipy robi przepak, kręcę się po okolicy, robię małe zakupy i próbuję lokalnych przysmaków. Właśnie zaczyna się długa i wspaniała przygoda. Zobaczymy, co nam przyniesie.

Dodaj komentarz