
Parkrun to bezpłatne wydarzenie organizowane przez lokalne społeczności, które daje możliwość marszu, truchtu, biegania, a także bycia wolontariuszem lub kibicem. Trasa ma 5 km, a spotkania odbywają się w każdą sobotę o 9:00.
No i tak się składa, że od jakiegoś czasu przygotowuję się do swoich pierwszych zawodów biegowych na dystansie półmaratonu. Weekend miałam spędzać u rodziny w malutkiej wsi pod Częstochową. Pogoda marzenie, na pewno trzeba wykorzystać!
Początkowo chciałam zabrać rower i porobić sobie najtrudniejsze podjazdy w okolicy, ale wiedząc, że w Częstochowie jest organizowany parkrun, kusiła mnie wizja życiówki, której sama nie byłam w stanie na treningach zrobić.
Przygotowania do półmaratonu zaczęłam 1,5 miesiąca temu i do tej pory truchtałam sobie te 5 km w okolicach 30 min. Czasem tylko podczas mocniejszego treningu udawało się pobiec poniżej 28 min ciesząc się, że w końcu jestem w stanie biegać tempem poniżej 6:00/km.
Nie chciałam wyznaczać sobie jakiegoś nierealnego celu i skończyć z kontuzją, ale złamanie tych 27 min wyglądało sensownie. Trochę mnie przerażało tempo, ale z drugiej strony, wszyscy biegający znajomi mowili, że na takich imprezach jest inaczej. Niesie nas tłum i adrenalina. Spróbować zawsze warto.
W celach rozrywkowo-towarzyskich piszę jeszcze do Michała, którego możecie pamiętać z naszej próby przejścia Głównego Szlaku Świętokrzyskiego:
– Będę w sobotę u rodziny. Idziemy na parkrun 😀
– To pytanie, czy stwierdzenie?
– Stwierdzenie.
– A ja się zgodziłem?
– Tak, ale jeszcze o tym nie wiesz.
Michał, jak to Michał. Pomarudził trochę, ale ostatecznie umówiliśmy się pół godziny wcześniej na jakimś najbliższym parkingu, żeby zrobić razem rozgrzewkę i pobiec – każdy swoim tempem.
Parkrun – co warto wiedzieć
Parkrun to inicjatywa dla każdego, niezależnie od umiejętności czy kondycji. Nie ma tu limitu czasu, więc każdy, bez względu na tempo, może wziąć udział. To świetna okazja, żeby po prostu wyjść na świeże powietrze i spędzić czas w miłej atmosferze.
Obecnie spotkania parkrun organizowane są co tydzień w 101 lokalizacjach na terenie całej Polski, a liczba miejsc, w których odbywają się te wydarzenia, wciąż się powiększa. Uczestnicy mają możliwość wzięcia udziału w dowolnej lokalizacji, w każdą sobotę, co daje dużą elastyczność i ułatwia dołączenie do inicjatywy niezależnie od miejsca zamieszkania. Pełną listę lokalizacji można sprawdzić klikając tutaj.
Jak już wcześniej wspominałam, parkrun to wydarzenie całkowicie bezpłatne. Jedynym wymogiem uczestnictwa jest dokonanie jednorazowej rejestracji. Rejestracja ta jest niezbędna niezależnie od formy udziału – czy chodzi o marsz, bieg, czy o pełnienie roli wolontariusza.
Parkrun Las Aniołowski
Trasa parkrunu
Pięciokilometrowa pętla prowadzi przez fragment Promenady Niemena i Lasu Aniołowskiego. Start i meta znajdują się w tym samym miejscu – na promenadzie przy wejściu do lasu. Trasa zaczyna się podbiegiem w stronę amfiteatru, następnie zawraca i kieruje się w stronę Lasu Aniołowskiego, gdzie prowadzi leśnymi alejkami w okolice tunelu pod Aleją Marszałkowską. Tam zawraca i leśnymi ścieżkami prowadzi nas niemal do samej mety. Więcej szczegółów na temat trasy parkrunu w Lesie Aniołowskim można przeczytać klikając tutaj.
Relacja z biegu
Noc przed biegiem nie należy do najprzyjemniejszych. Nie mogę zasnąć, budzę się w trakcie, stresuję się, że nie dam rady pobiec tak szybko. Na dobre zasypiam zdecydowanie za późno niż powinnam, a budzik dzwoniący o 7:00 brutalnie mi o tym przypomina.
No nic, mam zadanie do wykonania, trzeba myśleć pozytywnie. Ogarniam więc jakieś lekkie śniadanie, do tego kawka, chwila odpoczynku i pora się zbierać.
Dawno po Częstochowie nie jeździłam, więc jadąc na parking, zgubiłam się lekko i prawie wjechałam pod prąd, a jadące za mną auto agresywnie mnie otrąbiło. No piękny początek, wspaniały.
Na parking dojechałam już bez większych problemów. Ledwo zdążyłam wysiąść z auta, gdy słyszę za sobą:
– Kto Ci dał prawo jazdy?! Zagrożenie na drodze stwarzasz!
Tak, za mną jechał nie kto inny, jak Michał, który postanowił mnie trochę postresować trąbiąc.
– Nie przesadzaj. W Krakowie sobie radzę.
– Chyba jak komunikacją publiczną jedziesz.
Chwilę sobie jeszcze dogryzamy idąc już w stronę Promenady Niemena, gdzie zamierzamy się rozgrzewać, a właściwie to ja zamierzam się rozgrzewać. Michałowi nie za bardzo się chce.
Truchtam więc sobie delikatnie w stronę startu, po drodze odbijam na jakąś malutką górkę robiąc delikatny podbieg. Trochę pajacyków i innych zabaw, kilka przebieżek na pobudzenie i na koniec już tylko luźny bieg do miejsca, gdzie zaczyna się parkrun.
Chyba jesteśmy nieco za wcześnie, bo inni dopiero zaczynają się schodzić. Poranki w połowie listopada są już naprawdę zimne, dlatego truchtamy sobie i staramy się nie wychłodzić za bardzo odliczając już w myślach czas do rozpoczęcia.
Nareszcie, zaczyna się! Trafiliśmy na jakąś jubileuszową edycję, więc wszystkie powitania i podziękowania trwają naprawdę długo. W międzyczasie wolontariusz zabiera nas na odprawę debiutantów, czyli krótkie omówienie zasad parkrunu, trasy oraz strategii, jaką warto przyjąć. Po odprawie, już mocno zmarznięci ustawiamy się z Michałem gdzieś niedaleko linii startu.
Odliczanie. 10, 9, 8, 7, 6, 5… Kilka sekund przed startem odpalam Stravę i telefon chowam do kieszeni. Zegarka się jeszcze nie dorobiłam, na treningach biegam z telefonem w ręku, ale tutaj głupio mi tak z telefonem. Zakładam, że po prostu pobiegnę szybciej niż zawsze, a tłum mnie poniesie.

Ruszamy, a na starcie do pokonania mamy podbieg, coby nie było za łatwo. Połowę podbiegu biegnie się super, potem jest tylko gorzej. Łapię coraz większą zadyszkę, tempo spada. Muszę to wytrzymać… Już nie tak daleko, za chwilę będzie nawrotka i zbieg prosto do Lasu Aniołowskiego.
Na zbiegach staram się zawsze odpoczywać, szkoda mi też katować kolana, które i tak nie mają w górach łatwo. Tu jednak mogę zrobić wyjątek, więc puszczam nogi i lecę aż nie mogę złapać tchu.

Na wypłaszczeniu, przed wbiegnięciem do lasu dogania mnie chłopak, na oko 10-12 lat. Robię co mogę, żeby nie dać się wyprzedzić, ale nie jest to łatwe. Biegniemy niemal równo. Dobrze, że od pewnego czasu nie padało, więc w lesie nie jest ślisko.
Boże, dopiero jeden km minął, a ja już mam dość. Mam wrażenie, że nie biegnę wystarczająco szybko, żeby złamać 27 min, ale szybciej już nie dam rady. Trudno, pościgam się chociaż z młodym.
Przyznam, że nie sprawdziłam profilu trasy. Nie byłam nigdy w Lesie Aniołowskim, ale jakoś z góry założyłam, że będzie płasko… Ach, jakże ja byłam w błędzie! Nie dość, że na starcie mieliśmy podbieg, to później wcale nie jest lepiej i w lesie pełno jest mniejszych lub większych podbiegów. Do 3 km tendecja jest raczej pod górę. Potem mamy nawrotkę i 2 ostatnie km będą w większości w dół, ale zanim do tej nawrotki dobiegnę to chyba umrę.
Młody ma już wyraźnie dość, ale wciąż dzielnie się trzyma i wyprzedzamy się wzajemnie co jakiś czas. Ja jestem szybsza na podbiegach, on mnie mija na zbiegach. W międzyczasie dogania nas jego ojciec i tak sobie biegniemy we trójkę.

Gdzieś za pierwszym kilometrem rozwiązuje mi się sznurówka w bucie, ale nie zatrzymuję się. Może i 27 min nie złamię, ale ciągle mam szansę na życiówkę. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że właśnie ta sznurówka przyczyni się w znacznym stopniu do uzyskanego wyniku.
Cierpię. Najchętniej już bym się zatrzymała, ale nie poddam się tak łatwo. Widać, już zresztą nawrotkę, za chwilę będzie głównie w dół.
Właśnie wtedy dogania nas grupa biegaczy.
– But Ci się rozwiązał – woła jeden z nich.
– Wiem, ale życiówkę biegnę – odpowiadam.
– Jaki chcesz czas?
– 27 min.
– To już masz złamane. Biegniesz szybciej niż musisz. Chodź, poprowadzimy Cię. Do nawrotki jeszcze spokojnie, a potem w dół lecimy.
To ich „spokojnie” to nie wiem dla kogo było, ale na pewno nie dla mnie. Jeszcze przed nawrotką wyprzedzamy młodego z ojcem, a później… Oni tam w dół naprawdę lecieli, a ja razem z nimi.
Przez chwilę nawet było spoko, bo w dół, ale szybko poczułam, że to tempo jest dla mnie po prostu za szybkie. Nie zwolniłam chyba tylko dzięki ogromnej motywacji ze strony chłopaków. Cały czas mnie zagadywali, pokazywali jak biec bardziej ekonomicznie, korygowali technikę. A ja ciągle biegłam za nimi.



– Świetnie Ci idzie. Zostało 1,5 k, a masz już złamane 26 min. Złamiesz 25 – słyszę w pewnym momencie. – Teraz będzie podbieg, więc spokojnie, odpoczywamy, ale na zbiegu ogień.
Tu podobnie, jak poprzednim razem, nie wiem, kto na tym podbiegu odpoczywał, ale na pewno nie ja. Jak na wcześniejszym zbiegu miałam dosyć i ledwo łapałam oddech, tak tutaj już realnie myślałam, że zemdleję.
– Chyba zwymiotuję – wołam w przypływie bezradności.
– Ale to za kilometr, na mecie. Wykorzystaj ostatnie sekundy odpoczynku. Jeszcze chwila, jeszcze moment. Trzy, dwa, jeden. Ogień!
Walczę. O życie. O każdy oddech. Żeby się nie rozpłakać. Nie zwymiotować. Nie zatrzymać. Co ja robię ze swoim życiem?
– Uśmiechnij się, zdjecie Ci robią – ktoś do mnie woła.
Ale nawet nie widzę fotografa. Walczę. O życie. O każdy oddech. Żeby się nie rozpłakać. Nie zwymiotować. Nie zatrzymać. Chłopaki dopingują, ale nawetnie rozumiem, co do mnie mówią. Słyszę tylko swój świszczący oddech.

Ostatni podbieg i meta. Nie, nie dam rady już tak szybko. Koniec… Chłopaki zwalniają razem ze mną. Krzyczą, że mam się nie poddawać, że to ostatnie pół minuty wysiłku, że dam radę. Nie mam pojęcia skąd, ale wygrzebuję totalne rezerwy swoich sił, żeby ich dogonić.
– Ostatnie sekundy podbiegu i puszczamy Cię do mety. Złamiesz 25 min, tylko leć!
Lecę. Widzę metę, czuję już smak pizzy, którą wolontariusz do mnie wyciąga. To się musi skończyć. Jak najszybciej.
Koniec. Odbieram token z pomiarem czasu i padam. Krztuszę się, próbuję złapać oddech. Umrę tu. Umrę i będzie już zimny trup, jak Michał do mnie dobiegnie.
– To nikt Ci nie powiedział, że nie biegnie się takich biegów na maksa? – żartuje organizator.
Chłopaki klepią mnie po plecach gratulując świetnie wykonanej roboty. Podnoszą mnie i prowadzą do wolontariusza, który skanuje nasze numery startowe i odbiera token z pomiarem czasu.
Oddech się uspokaja, częstuje się zasłużoną pizzą przegryzając ciastkami i popijając izotonikiem. Rozmawiam z chłopakami o planach biegowych na najbliższy sezon, słucham ich uwag odnośnie mojej techniki biegu. Tak, wiem, jest dużo do poprawy, ale nie spodziewałam się też cudów jak na 1,5 miesiąca od powrotu do biegania.

Strava pokazuje czas 25:01, przy czym zjadło mi gdzieś 25 m. Może w takim razie udało się złamać te magiczne 25 min? Na to chyba muszę poczekać do oficjalnych wyników, które będą za parę godzin.
Michał dobiega kilka min później, zmęczony, ale w dużo lepszym stanie niż ja. Robi się zimno, ludzie się powoli rozchodzą. Nie ma sensu dłużej marznąć. Robimy krótką sesję zdjęciową i też spadamy.


Kilka godzin później sprawdzam oficjalne wyniki. Czas 25:00.
Parkrun – podsumowanie i dalsze plany
Ten bieg z pewnością zapisze się na długo w mojej pamięci. Celowałam w 27 min obawiając się, że mogę nie dać rady. Wyszło równe 25 min. Szaleństwo!
Na pewno wiele rzeczy jest do poprawy. Technika i ekonomia biegu leży. Według chłopaków psychika też (bo takie dystanse biegnie się głównie głową, szczególnie pod sam koniec). Wytrzymałości tempowej brak, ale czego się spodziewać, gdy moje treningowe biegi były w okolicach 5:50/km, a na parkrunie tempo z chłopakami dochodziło do 4:15/km.
Pewnie miałabym zupełnie inne odczucia, gdyby to tempo było mniej szarpane. Zdecydowanie lepiej byłoby pobiec całość w okolicach 5:00/km, niż na 2 ostatnich km lecieć za chłopakami na zbiegu po 4:15/km, gdy pierwsze 3 km były w okolicach 5:15/km.
Było strasznie, było pięknie! Na pewno przy okazji jakiejś wizyty u rodziny będę chciała pobiec jeszcze raz i złamać te 25 min. W końcu wystarczy urwać tylko 1 sekundę, co leży bardziej równym tempie jest w 100% wykonalne.
To jednak dopiero po zaplanowanym na marzec półmaratonie. Jeszcze mnóstwo pracy przede mną. Trzeba będzie wydłużyć biegi, zbudować wytrzymałość tempową. No i najważniejsze – nie doprowadzić do żadnej kontuzji. Życiówka poczeka. Zresztą, co to by była za zabawa, gdyby od razu dało się osiągnąć wymarzone cele.
Dodaj komentarz