Wpis jest kontynuacją opisu wyprawy, podczas której próbowaliśmy wejść zimą na Castor:

Relacja z zimowego wyjazdu w Alpy Pennińskie, część V

Granią ze schroniska Quintino Sella al Felik na przełęcz Colle della Bettolina Superiore (3100 m n.p.m.)

Ta noc była zdecydowanie najcieplejsza i najbardziej przyjemna ze wszystkich pozostałych, a co najważniejsze, była to pierwsza noc bez gorączki, przespana w naprawdę dobrym komforcie.

Jest jeszcze ciemno, ale w piecyku ciągle żarzy się ogień dając nam poczucie bezpieczeństwa. Wszyscy leniwie wychodzą ze śpiworów przecierając zaspane oczy. Drewniana podłoga skrzypi pod wpływem kroków, a cisza ustępuje miejsca pierwszym rozmowom i przygotowaniom do następnego dnia w górach. Zaczyna się kolejny piękny dzień.

Niektórzy grzebią już w plecakach szukając czegoś pasującego na śniadanie. Ja również powinnam coś zjeść. Niestety, z moim apetytem jest tylko gorzej. Nie mogę nawet patrzeć na owsianki i zupki chińskie. Mam też jakąś potrawkę z ryżem, ale szkoda by to było w tym wypadku nawet otwierać.

Z ciekawości przeglądam kilka szafek, może ktoś zostawił coś, co łatwiej mi będzie w siebie wmusić? Jest! Teraz już dokładnie nie pamiętam, ale był to jakiś żurek w proszku, czy coś tego typu. Nic lepszego dla siebie nie znajdę. Jest też jakiś kawałek sera, chyba po terminie, ale reszta nie ma oporów, żeby go podzielić i zjeść ze smakiem…

Wypicie całego kubka zajmuje więcej niż zakładałam, głównie dlatego, że muszę sobie dawkować porcję. Inni czekają już na zewnątrz, więc trochę głupio mi, że spowalniam wyjście, ale nic z tym aktualnie nie zrobię. Miejmy nadzieję, że wariant zejściowy, który wymyślił Jarek będzie naprawdę szybszy i to opóźnienie nie spowoduje konieczności powrotu po ciemku.

Plecak jest o wiele lżejszy. Zniknęła większość jedzenia, a część szpeju mieliśmy już na sobie, żeby móc się asekurować na grani w razie problemów. Grań tak naprawdę nie jest długa, tylko my się po prostu wlekliśmy idąc do góry. W dół pójdzie o wiele szybciej, a wytracana wysokość zadziała jedynie na naszą korzyść.

Wspólne zdjęcie przed wyjściem musi być
Ruszyli
Ostatnie spojrzenie na schronisko

Początek zejścia jest dość łatwy, schodzimy tak naprawdę po własnych śladach sprzed dwóch dni. Przebieg drogi jest wyraźny i łatwy do nawigacji. Mimo lekkiego zmęczenia całością akcji, czuję delikatne ożywienie – świadomość, że schodzimy w stronę cywilizacji działała na mnie niezwykle motywująco. Kroki stawiam ostrożnie mając ciągle w pamięci, jak osunęłam się po śniegu. Wolałabym tego nie powtarzać.

Co jakiś czas spoglądam za siebie podziwiając szczyty, które jeszcze niedawno wydawały się tak odległe. Do tej pory mogłam sobie jedynie o nich marzyć. Teraz stały się bardziej przystępne, realne. Już wiem, że przepadłam bez reszty i będę tu wracać. Bez względu na wszystko. Ach, gdyby za rok udało się jeszcze raz zrobić tego typu wyprawę! To byłoby coś!

Zanim dotrzemy do uskoku, który w drodze do góry był lekko problematyczny, czeka nas jeszcze kawał wymagającego terenu. Szlak raz prowadzi nas granią, raz trawersuje poniżej po stromych polach śnieżnych, co wymusza na nas zachowanie szczególnej ostrożności. Gdyby nie ta poręczówka, to byłoby pewnie dość stresująco, ale w takich warunkach przejście jest raczej bezstresowe, choć czujne.

Mijamy charakterystyczny mostek na grani

Tuż za mostkiem ma miejsce drobny incydent, który choć niegroźny, mógł skończyć się o wiele gorzej. Na jednym z trawersów Jarek próbował zrobić zdjęcie mi i Krystianowi. Kończy się to tym, że telefon wypada mu z ręki, zaczyna odbijać się od skał sunąc coraz szybciej w dół, żeby zatrzymać się tuż nad przepaścią.

Teren niezbyt przyjazny, ale najwyraźniej nie dla Jarka, który niewiele myśląc, zaczyna ostrożnie schodzić w dół. Wszyscy wstrzymujemy oddech obserwując, jak właściciel znajduje się coraz niżej, zdeterminowany, aby odzyskać zgubę. Całość kończy się sukcesem, a i telefon, pomimo że dość mocno oberwał, to działa. Jarek robi nam nawet szybkie zdjęcie, a później bez problemu wraca do nas. Po chwili, już w komplecie możemy kontynuować dalszą drogę.

Wspomniany wyżej trawers
Zdjęcie zrobione przez Jarka po odzyskaniu telefonu
Jak to bywa na grani, trafiają się też podejścia, mimo że schodzimy w dół

Przez chwilę idziemy w ciszy, a mnie zaczyna ogarniać coraz większy stres. Zejście idzie sprawnie, teren ze sztucznymi ułatwieniami za chwilę się skończy, a potem już tylko kawałek do wspomnianego uskoku. Po drodze co prawda minęliśmy kilka bardziej wymagających miejsc, ale dwa dni wcześniej, wydawały się jakieś takie trudniejsze. Może miało na to wpływ kilka czynników, takich jak zmęczenie, ciężki plecak, nieznany teren. A może po prostu w dół było faktycznie łatwiej.

Trawers, za którym zaczyna się uskok

Trawers się kończy i pora na najtrudniejsze miejsce na całej drodze. Chłopaki schodzą bez problemu pomagając Judycie i Wiktorii, które mówią, że w dół było łatwiej i nie muszę się obawiać.

Judyta w połowie uskoku

No jakoś mnie to nie przekonuje… Tak patrzę w dół, potem na przepaść z obu stron. Nie… nie chcę tego schodzić. Proszę Jarka, żeby wyciągnął linę. Zajmie chwilę dłużej, ale przecież po coś ten sznur niesiemy. Tyle że… Jarek nie ubrał uprzęży…

– Dobra, nie będę jej szukał w plecaku. Przywiąż się i Cię opuszczę – słyszę w odpowiedzi.

Tak to wygląda z dołu

Dlaczego zatem nie zrobiłam normalnego zjazdu? Cóż, Alpy to są dość kruche góry. Dość często słyszeliśmy jakiś obryw, gdzieś leciały kamienie. Może i w miejscu, gdzie staliśmy były jakieś głazy, żeby zostawić pętlę, ale nie wzbudzały na tyle zaufania, żeby całkowicie na nich wisieć.

Zatem wiążę się liną, Jarek owija ją wokół siebie i wokół najsolidniej wyglądającego głazu i mogę zacząć zejście. Bezstrowo wręcz robię kilka pierwszych kroków w dół, gdy słyszę z góry:

– Możesz sobie tą linę lekko obciążyć, jak Ci będzie ciężko, tylko nie spadaj. Jak spadniesz to Cię nie utrzymam w ten sposób.

Widok na dalszą część grani

No świetnie. Już wolałam schodzić w błogiej nieświadomości, że jak spadnę, to zginę. Teraz poziom stresu od razu wypadł poza skalę, ale co mogę zrobić? Mogę jedynie schodzić o wiele bardziej ostrożnie pilnując, żeby lina nie była zbyt luźna i nie myśleć za wiele o ewentualnych konsekwencjach.

Tak udaje się przejść pierwszy, trudniejszy uskok. Na przejście drugiego już nie starcza liny. Odwiązuje się więc i ostrożnie schodzę.

No i w tym miejscu dzieje się kolejny incydent. Jarkowi już spadł telefon, to teraz pora na czekan. Na szczęście już nie jego, lecz Mateusza. I o dziwo, ten również zsuwa się tylko parę metrów w dół i zatrzymuje w miejscu, do którego Mateusz może w miarę bezpiecznie zejść. Miejmy nadzieję, że więcej potencjalnych strat w sprzęcie nie będzie.

Dalej grań łagodnieje, jest co prawda trochę skalnego terenu, ale to już nie jest nic sprawiającego trudność. Kilka minut później jesteśmy już przy lepiance, w której wcześniej spaliśmy, gdzie czeka na nas reszta grupy.

Z powrotem na przełęczy
Chwila przerwy

Szlakiem nr 9 z przełęczy Colle della Bettolina Superiore na przełęcz Colle Della Bettaforca (2672 m n.p.m.) przez przełęcz Colle della Bettolina Inferiore (2905 m n.p.m.)

Po naprawdę szybkiej przerwie ruszamy dalej, ale tutaj już opuszczamy znany nam teren i schodzimy innym szlakiem, który docelowo ma nas doprowadzić do stacji narciarskiej położonej niecałe 500 m niżej. Stamtąd do Staffal już nie tak daleko.

Oczywiście nic nie jest przetarte, więc sami musimy zakładać ślad, jednak już po pierwszych metrach ten wariant okazuje się strzałem w dziesiątkę. Śnieg w tym miejscu był o wiele lepszy, nie zapadaliśmy się tak bardzo, jak pierwszego dnia idąc do góry i dość sprawnie wytracaliśmy wysokość.

Trudności nie ma żadnych. Nie idziemy granią, jak prowadzi szlak, lecz łagodnym zboczem po lewej stronie. Jedynie w okolicach przełęczy Colle della Bettolina Inferiore pojawiło się nieco ekspozycji. Trzeba było przetrawersować kilka metrów przy skale. Niby nic trudnego, ale lufa spora, a teren ewentualnego błędu nie wybaczy. Dalej jest jeszcze dość strome, ale krótkie zejście i z powrotem mamy łatwy teren.

Początek trawersu
Trochę wąsko

Tu niestety znów pojawił się problem wody, a właściwie jej braku. Upał był tak przepotworny, że zawartość mojego termosu zniknęła zaskakująco szybko, mimo że starałam się sobie dawkować porcję. No nic, znowu zostało jedzenie śniegu, po którym zostawał ten paskudny, metaliczny posmak w ustach, a i tak pragnienia to nie gasiło.

Stromy teren zostaje w tyle

Im niżej, tym upał był jeszcze większy. W pewnym momencie musiałam nawet podwinąć rękawy bluzy i ręce nacierać śniegiem, żeby było mi nieco chłodniej. Oczywiście nie przyszło mi do głowy, żeby posmarować je kremem z filtrem, więc wieczorem okazało się, że nawet tak krótki okres ekspozycji na słońce skończył się oparzeniami. No cóż, mądry Polak po szkodzie.

Gorąco…
Widać już na szczęście górną stację wyciągu narciarskiego

Schodzimy na wypłaszczenie terenu, skąd widać już górną stację wyciągu narciarskiego. Cywilizacja! Po kilku dniach w surowym terenie wśród lodu i skał widok jakiejkolwiek infrastruktury wydaje się wręcz nierealny. Niby już blisko, a jeszcze tak daleko! Postanawiamy zrobić sobie chwilę przerwy.

Niestety, im niżej się znajdowaliśmy, tym gorsza była jakość śniegu. Na tej wysokości przypominał już bardziej wiosenną breję dobrze znaną mi z Tatr. Przynajmniej zapadanie się jest tutaj mniej uciążliwe, a ja z każdym metrem czułam się o wiele lepiej. Nawet apetyt zaczął powoli wracać, a do głowy nieśmiało zaczęła się przebijać myśl, że może by tak coś dobrego sobie zjeść, jak już dotrzemy do stacji.

Po przerwie ruszamy dalej powoli wkraczając na teren stacji narciarskiej. Dociera już do nas gwar radosnych narciarzy – po tych kilku dniach wręcz nienaturalny. Kolorowe kurtki, głośne rozmowy, śmiech, muzyka lecąca z głośników przy barze – jakbyśmy nagle znaleźli się w innym świecie, do którego nie do końca pasujemy.

Końcowe zejście do górnej stacji wyciągu narciarskiego

Mijamy pierwszych narciarzy, którzy przyglądają się nam z lekki zdziwieniem i niedowierzaniem. Nic dziwnego, bowiem ubrani w uprzęże, z czekanami w rękach i twarzami spalonymi słońcem raczej nie wyglądamy, jak typowi goście stacji narciarskiej. Kilka osób się do nas uśmiecha, niektórzy ukradkiem zerkają na nasz sprzęt, ale nikt o nic nie pyta.

Z przełęczy Colle Della Bettaforca do Staffal przez Albergo Ristoro Sitten i Rifugio Jutz

Docieramy pod budynek stacji próbując znaleźć jakieś miejsce do odpoczynku. Niestety, na zewnątrz każdy najmniejszy kawałek wolnego miejsca jest zajęty. Może w środku się uda. Miejmy tylko nadzieję, że w tym tłumie ludzi nie będzie tam jakoś szczególnie duszno.

Patrzcie, kogo my tu mamy!

W środku o wiele mniej ludzi, ale nie chcąc się więc przepychać z ciężkimi plecakami, zostawiamy wszystko przy wejściu zabierając tylko dokumenty i kilka osobistych rzeczy. Znajdujemy jakiś większy wolny stolik, a ja myślę już tylko o jednym – pić! Uwierzcie mi – trzy butelki lodowatej Coli kupione tego dnia – choć ich cena był absurdalna – wydawały się w tamtym momencie najcenniejszym zakupem w życiu.

Piesek skradł nasze serca

Dwie butelki wypiłam od razu, trzecią zostawiłam sobie do jakiejś lokalnej potrawy, a wszystko razem, po tych kilku dniach jedzenia owsianek, zupek chińskich i picia wody z lodowca smakowało wybornie! Czasami naprawdę człowiekowi do szczęścia potrzeba tak niewiele!

Wreszcie coś pożywnego do jedzenia!

Jest tak błogo i przyjemnie, że nikomu nie chce się iść dalej, no ale trzeba jeszcze trochę zejść, a czas nieubłaganie ucieka. Wracamy do plecaków i tam małe zaskoczenie, bo… nigdzie nie ma czekana Arka.

Sprawdzamy po kolei wszystkie miejsca, w których byliśmy, pytamy ludzi. I nic. W końcu zrezygnowany Arek podejmuje decyzję, że nie ma sensu tracić więcej czasu i schodzimy. Przykre, bo o ile Tatry już dawno przestały być dla mnie „bezpieczne”, tak myślałam, że w Alpy chodzą prawdziwi ludzie gór i ten problem nie występuje.

Zaczynamy zejście

Schodzimy wzdłuż stoku narciarskiego. Niby ten wariant zejściowy jest dłuższy od naszej drogi podejścia do góry, ale w tych warunkach szybszy co najmniej o połowę. Stok jest idealnie twardy, nie ma zapadania, więc można wręcz zbiegać. Jaki to jest komfort! Czasem tylko robimy sobie skróty i tam faktycznie zdarzało mi się wpaść w śnieg nawet po pas, ale teraz to już nie ma aż takiego znaczenia.

Narciarze jadący wyciągiem nad naszymi głowami przyglądają się nam z ciekawością. Niektórzy machają, inni robią zdjęcia. Przecież nie codziennie widuje się ludzi w uprzężach z czekanami i linami, którzy zamiast zjeżdżać w dół na nartach, powoli schodzą.

Mijamy najpierw Albergo Ristoro Sitten, niedługo później Rifugio Jutz, a słońce chowa się gdzieś za zboczem. W cieniu jest o wiele chłodniej. Nawet powiedziałabym, że zimno.

Staffal coraz wyraźniej rysuje się przed nami, a w głowie pojawia się myśl, że to już końcówka. Jeszcze tylko kilka minut i będziemy na dole zbliżając się do końca naszej wyprawy. Aż trudno w to uwierzyć. Niby minęły tylko 4 dni, a czuję, jakby minął miesiąc.

Po dotarciu do Staffal zostaje nam już kilka minut spaceru do busa. Jeszcze tylko upchnąć jakoś wszystkie rzeczy do bagażnika i mogę wygodnie usiąść w środku!

Został nam jeszcze jeden rezerwowy dzień. Jaki więc plan? Po długich dyskusjach stanęło na tym, że jedziemy do Breuil-Cervinii. Część ekipy pójdzie na Breithorn z wykorzystaniem wyciągu narciarskiego, część pójdzie na narty. Po drodze musimy jeszcze znaleźć jakiś nocleg, najlepiej niedaleko od Cervinii i w końcu będzie można porządnie odpocząć.

Mapka letniego wariantu przejścia