
Wpis jest kontynuacją opisu wyprawy, podczas której próbowaliśmy wejść zimą na Castor:
- Przygotowania i dojazd
- Awaryjny biwak na przełęczy Colle della Bettolina Superiore
- Nocleg w winter roomie schroniska Quintino Sella al Felik
Relacja z zimowego wyjazdu w Alpy Pennińskie, część IV
Felikhorn (4087 m n.p.m.) – wejście od schroniska Quintino Sella al Felik przez lodowiec Felik
Po nocy spędzonej w winter roomie wcale nie poczułam się lepiej. Ciągle bolało mnie gardło o bólu głowy nie wspominając. Jakby ktoś przywalił mi z całej mocy łopatą w czerep. Chyba dalej miałam gorączkę. Doszedł do tego kolejny objaw choroby wysokościowej – brak apetytu. Zrobiłam sobie owsiankę, ale dałam radę wmusić w siebie tylko połowę porcji. Na sam widok jedzenia miałam odruch wymiotny. Dramat.
Po śniadaniu wrzuciłam w siebie dość sporą mieszankę leków – głównie przeciwbólowe i przeciwgorączkowe. Powinny jeszcze zacząć działać zanim wyruszymy do góry, jednak rzeczywistość przerosła moje najśmielsze oczekiwania. Ból i gorączka ustąpiły całkowicie a ja wreszcie poczułam się na tyle dobrze, że w moje serce znowu wstąpiła iskra nadziei na zdobycie szczytu.
Czekamy z wyjściem aż pierwsze promienie słońca rozświetlą zmarzniętą ziemię. Niepotrzebne rzeczy zostają w winter roomie. Nareszcie lekki plecak! Może teraz pójdzie mi w końcu szybciej.



Na zewnątrz ubieramy raki, wspólne zdjęcie całej ekipy i ruszamy. Słońce dopiero wzeszło, a już jest bardzo ciepło. No, na lekko to ja mogę iść! Aż dziwnie trochę jak nic nie ciąży. Dosłownie kawałek przechodzimy po zwykłym śniegu, po czym wkraczamy na teren lodowca.



Środkowa część lodowca, czyli ta, którą będziemy iść, jest praktycznie pozbawiona szczelin. Nie jest też jakoś szczególnie stromo, choć śniegu praktycznie nie ma, a lód jest bardzo, ale to bardzo twardy, tak, że zęby raków ledwo się w niego wbijają, co jest lekkim utrudnieniem.
Idzie mi się całkiem dobrze. Czuję co prawda rzadsze powietrze, mam lekko przyspieszony oddech, czasem muszę się na chwilę zatrzymać, ale poziom zmęczenia jest zdecydowanie niższy niż podczas poprzednich dwóch dni.



Przeszliśmy tak może z 15-20 min, gdy Krystian się zorientował, że czegoś mu brakuje. Mianowicie czekana. Cóż miał więc zrobić? Zleciał szybko na dół do winter roomu, a potem biedny musiał nas dogonić, co udało mu się gdzieś w połowie lodowca. Inna sprawa, że też nie szliśmy jakoś szczególnie szybko.



Teren z jednej strony był bardzo łatwy, z drugiej zaś lekko wymagający. Chociaż nachylenie na lodowcu było niewielkie, to zdarzały się bardziej strome fragmenty. To właśnie one stanowiły problem, bo jak już wspominałam, lód był strasznie twardy. Staraliśmy się iść tam, gdzie było trochę śniegu, jednak nie zawsze było to możliwe.
Jarek chcąc obejść ten lód poszedł dużo bardziej z lewej. Początkowo może był to nawet dobry pomysł, potem jednak oddalał się coraz bardziej od nas. Dopiero gdzieś w połowie drogi na Felikhorn udało mu się wrócić do nas. Przyznał, że nieźle się tam wrąbał, bo wyżej był już tylko lód i ledwo udało mu się to przejść.



Po przejściu mniej stromej części lodowca grupa się trochę podzieliła. Arek z Mateuszem byli szybsi. Ruszyli bez zastanowienia stromym i dość mocno oblodzonym terenem w stronę grani, skąd na szczyt było już niedaleko. Judyta zaś pognała za nimi wołając z góry do mnie, żebym odpuściła, bo teren trudny.



Początkowo i my szliśmy za szybszą ekipą. Zatrzymało nas jednak strome, lodowe pole. Zdecydowanie nie chciałam tędy wchodzić, a o schodzeniu wolałam póki co nie myśleć.
Pierwszy poszedł Jarek. Idzie mu całkiem dobrze. Przeszedł tak kilka metrów, gdy nagle, ku naszemu przerażeniu zaczął z coraz większą prędkością zsuwać się w dół. Na całe szczęście po kilku dłuuuugich sekundach udało mu się wyhamować. Lekko roztrzęsiony wraca do nas. Niżej, w linii jego zjazdu były skały, mógł się naprawdę nieźle poobijać, gdyby nie zdążył wyhamować upadku. Choć to i tak mocno optymistyczna wersja.
Musimy znaleźć inną drogę wejścia. Może tak bardziej po lewej puści? Jest trochę lodu, ale tylko w kilku pojedynczych miejscach, powinno się udać. Jedynie teren o wiele bardziej stromy… Jarek z Krystianem idą sprawdzić ten wariant. Ja z Wiktorią niepewnie ruszamy za nimi.
Jeszcze przed sprawdzeniem tego wariantu po lewej Jarek mówi mi, że od tej pory każdy jest już zdany sam na siebie i muszę podjąć decyzję, czy idę dalej. Oni oczywiście na mnie poczekają, nikt nikogo nie zostawi, ale też nikt mi nie pomoże, jeśli sobie tutaj nie poradzę.
Waham się. Jestem lekko przerażona warunkami, jakie zastaliśmy. A miało być łatwe i bezproblemowe wejście na Breithorn… Ja to się zawsze w coś wpakuję… Jak sobie pomyślę jednak, że mam sama schodzić w dół po tym twardym lodzie, to już wolę iść za grupą do góry. A jak potem stąd zejdę, to będę się potem martwić.
Pierwszy idzie Jarek. Walczy chwilę z lodem, ześlizguje się kilka razy i odpuszcza. Wraca do nas mówiąc, że tędy nie puści. Krystian idzie jeszcze popróbować, ale my musimy znaleźć coś innego. Jedynym wyjściem jest pójście od prawej. Trzeba tylko dość sporo zejść, żeby obejść ten lód całkowicie od dołu.
Zejście jest tu dość strome, więc znowu mam okazję przećwiczyć schodzenie przodem do zbocza. Idzie już nieco lepiej, choć ciągle takie zejścia przyprawia mnie o trochę stresu. Lodu w tym miejscu na szczęście nie ma, więc wszystko idzie dobrze. W międzyczasie obserwujemy zmagania Krystiana, który utknął w tym samym miejscu, co Jarek. Po kilku próbach również odpuszcza i wraca do nas.

Bezproblemowo udaje się obejść lód od dołu i przejść na prawą stronę. Co więcej, teren tutaj okazuje się być o wiele mniej stromy i całkowicie pozbawiony lodu. Teraz już na pewno puści!
Jarek standardowo rusza pierwszy starając się wyrobić w twardym śniegu jakieś niewielkie stopnie dla nas. Tu przejście robi się już trochę mozolny. Coraz częściej łapię zadyszkę i muszę się na chwilę zatrzymywać. Byle dojść do tej grani. Potem już nic mnie nie powstrzyma przed wejściem na szczyt.

Kilka ostatnich metrów prowadzących na grań to łatwy mikst. Takie pewnie 0+. W porównaniu do tego, co mieliśmy wczoraj na grani, to naprawdę nic szczególnie trudnego. Trochę skał i śniegu, gdzie wystarczy tylko niewielka pomoc rąk. Każdy sprawnie przechodzi i po chwili mamy grań. Stąd już jakieś 10-15 min na szczyt.

Na grani ogarnia mnie totalny amok szczytowy. Czuję nienaturalny wręcz przypływ sił. Ciężko dyszę, ale idę coraz szybciej. Najchętniej wyprzedziłabym Wiktorię, która coraz bardziej słabnie, ale w tym terenie nie bardzo mam możliwość. Po prawej nawisy, po lewej lód. A ja już tak bardzo chcę być u góry!

Robiąc ostatnie metry mam łzy w oczach! Nie wierzę, że to zrobiłam! Już pierwszego dnia straciłam nadzieję, że mi się uda, inni też w to nie wierzyli. A jednak się nie poddałam! Mój pierwszy wyjazd w Alpy. Pierwszy czterotysięcznik. Zimą. Niewiarygodne.
Jak teraz wspominam ten moment, to ciągle mam wrażenie, że była to jedna z najpiękniejszych chwil w moim życiu. Jedna z takich chwil, które nadają sens całemu życiu. Tylko ja wiem, jak bardzo przekonana byłam, że już się nie uda. Tylko ja wiem, jak wielki, wręcz niewyobrażalny dla mnie wysiłek musiałam wykonać, by się udało. I tylko ja wiem jak bardzo poczułam, że to właśnie chcę robić do końca swojego życia. Nawet teraz, gdy o tym piszę, to ogarnia mnie mocne wzruszenie na samo wspomnienie tych chwil.



Jarek wyciągnął kuchenkę, żeby stopić trochę śniegu i zrobić dla nas wszystkich izotonik. Każdemu przypadło tylko parę łyków, ale trzeba przyznać, że po takim wysiłku smakował wybornie. Ja w międzyczasie wmuszałam w siebie jakiegoś batonika energetycznego (apetyt od rana nie wrócił) robiąc naokoło setki zdjęć.



Nie spieszy nam się nigdzie. Stabilna pogoda ma się utrzymać przez cały dzień, zresztą tak jak w poprzednie dni. Jak na zimę i tą wysokość, to można by powiedzieć, że jest upał. Jedynie mroźny wiatr sprawia, że dość szybko ubieram kurtkę. Niżej odczuwana temperatura była na tyle wysoka, że szłam jedynie w termoaktywnej koszulce i to z podwiniętymi rękawami.



Okazuje się, że miejsce, w którym się znajdujemy nie jest szczytem. Ten znajduje się jakieś 50 m po prawej. Część grupy już tam była zanim dotarłyśmy tutaj z Wiktorią, dla innych te kilka metrów różnicy w pionie było bez znaczenia. Dla mnie oczywiście bez wejścia na najwyższy możliwy punkt się nie liczy, więc dla zasady podeszłam. Pod względem widokowym oczywiście żadna różnica, ale dla mnie osobiście jest to honorowy punkt, bez którego nie zaliczam sobie wejścia.



(Prawie) Punta Felik (4174 m n.p.m.) – wejście z Felikhornu przez przełęcz Colle del Felik
Wykończyło mnie trochę to wejście. Ekipa chce powoli ruszać dalej, a ja nie mam totalnie na to ochoty. Jestem szczęśliwa z tego, co już udało się zrobić. Wystarczy mi. Tutaj jest ciepło, pogoda dobra, poczekam. Judyta z Wiktorią też początkowo mówiły, że wejście tutaj im wystarczy. Byłam przekonana, że zostaną ze mną, lecz gdy reszta zaczęła się zbierać, to najwyraźniej zmieniły zdanie.
Tu Jarek zastosował sprytną manipulację i przekonał mnie, żebym podeszła z nimi w okolice przełęczy. Niedaleko są fajne, ogromne seraki. Z bliska będą wyglądać jeszcze lepiej. Porobimy sobie tam zdjęcia, a potem kto chce, to pójdzie dalej. Był na tyle przekonujący, że oczywiście poszłam. Nie muszę już chyba dodawać, że żadnej sesji zdjęciowej przy tych serakach nie było?
Owszem, podeszliśmy pod seraki, widok był niesamowity, ale nie zdążyłam nawet zdjęcia zrobić, bo okazało się, że od tej strony na szczyt jednak nie puści i trzeba się niewiele cofnąć. Burknęłam coś, że w takim razie to ja tu poczekam, na co w odpowiedzi dostałam tylko „Nie pie*dol, 20 min i wejdziesz”. No to poszłam.



Faktycznie nie trwało to więcej niż pół godziny. Musieliśmy najpierw odzyskać wysokość, a następnie podejść stromym zboczem na grań. Tam nachylenie spadało i dość łagodnie prowadziło do góry. Tak naprawdę było dużo łatwiej niż się spodziewałam. Może i wlekłam się na końcu i co parę kroków zatrzymywałam, by złapać oddech, ale ciągle miałam głosowy i wzrokowy kontakt z grupą.



Szliśmy tak sobie przez moment granią, aż doszliśmy do czegoś, co można by określić mianem przedwierzchołka. Szczyt z tego miejsca mieliśmy dosłownie na wyciągnięcie ręki. Co więc nas zatrzymało? Lód. Zarówno po jednej, jak i po drugiej stronie grani zbocza były praktycznie całkowicie pokryte lodem. Grań stawała się bardzo wąska, właściwie do przejścia tylko okrakiem „na konika”. Do tego sporo nawisów. Nikt z nas nie odważył się pójść dalej.


Arek się nawet przez chwilę przymierzał do pokonania tej grani, reszta natomiast mając cały czas żywo w pamięci niedawny upadek Jarka nie chciała ryzykować. Nie mieliśmy śrub lodowych lodowych, część z nas miała tylko raki koszykowe, niektórzy (np. ja) niemal zerowe doświadczenie w takim terenie. Stanęło więc na tym, że zostajemy i robimy sobie kolejną przerwę. Nie będzie Castora.



To jest długa przerwa. Jarkowi udaje się wymyślić nieco inny wariant zejścia do Staffal. Dłuższy, ale czasowo powinien być o wiele szybszy. Trzeba zejść do stacji narciarskiej a potem kombinować gdzieś wzdłuż nartostrady lub jej krańcem. Po dłuższej dyskusji i omówieniu różnych planów zejścia akceptujemy pomysł Jarka. Jeśli się uda, to jutro o podobnej porze lub trochę później będziemy już na parkingu.


O wiele dłużej zajmuje nam przedyskutowanie kwestii „Co dalej?”. Judyta proponuje Breithorn, ale… czy zdążymy tam wejść i zejść w jeden dzień? Przecież to będzie kolejna wyrypa a nie będziemy mieć przecież nawet dnia odpoczynku po zejściu. Dla mnie niewykonalne.
Judyta proponuje kolejkę, ale nie spotyka się to z entuzjazmem. Nie po to przyjeżdżaliśmy, żeby sobie wjechać niemal pod sam szczyt, nie działamy w tym stylu. No ale każdy chciałby wykorzystać jeszcze ten rezerwowy dzień który nam został.
Arek w sumie dochodzi do wniosku, że może iść z Judytą, potem Mateusz mówi, że w sumie to on nie ma parcia, ale obojętne mu jest, czy z kolejką czy nie. Jarek z Krystianem umawiają się na narty i przekonują Wiktorię, która nie jeździ jeszcze zbyt dobrze.
Ja liczyłam bardziej na jakiś ładny trekking, no ale cóż trzeba się dostosować do grupy. Na nartach jeździć nie umiem, na Breithorn nie zamierzam wchodzić wbrew własnym założeniom. Najwyżej pokręcę się trochę po okolicy, pójdę na dobry obiad i jakoś mi ten czas zleci. No więc ustalone.


Co do widoków, to niewiele różnią się od tych z Felikhornu, chociaż przy dokładniejszym spojrzeniu można dostrzec subtelne różnice. Masyw Lyskammów z tej perspektywy wydaje się bardziej majestatyczny z wyraźnie zaznaczonymi lodowcami, które lśnią w słońcu. Za Weisshornem ukazują się przysłonięte wcześniej szczyty. Jest pięknie, gdziekolwiek by się nie spojrzało.



Zejście do schroniska Quintino Sella al Felik
Jest jeszcze jeden powód, dla którego odwlekamy moment zejścia – ten twardy lód na lodowcu. Im dłużej słońce na niego oddziałuje, tym łatwiej będzie się po nim schodzić, choć ja i tak na samą myśl o zejściu czuję spory niepokój.
Teraz jednak jeszcze nie ma się czym martwić. Trzeba przejść granią, zejść stromym zboczem na przełęcz i wrócić na Felikhorn. Potem znowu krótki kawałek grani i dopiero wtedy będę myśleć, jak zejdę resztę.



Zejście jest szybkie i bezproblemowe, chociaż nie spieszy nam się nigdzie. Czasu mamy wystarczająco, żeby zdążyć przed zmrokiem. Chłopaki poszli szybciej, żeby rozpalić w piecyku i nagrzać trochę pokój na kolejną mroźną noc. Zostaje z nami jedynie Jarek.



Śnieg jest teraz o wiele bardziej miękki i mokry. Do zbiegania wręcz idealny. Problem pojawia się za Felikhornem na mikstowym fragmencie na końcu grani. O ile do góry w zmrożonym śniegu było totalnie bezstresowo, tak zejście w wytopionej słońcem kaszopodobnej brei nie należało ani do łatwych ani do komfortowych.
Niby to tylko kilka metrów trudniejszego terenu, a zajęło nam dobre 15 min. Nic nie trzymało, a śnieg przesypywał się przez palce. Znalezienie stopnia czy miejsca na czekan było niezwykle trudne i każdy krok wiązał się ze sporą dozą niepewności. Na nasze szczęście, udało się bardzo powoli i bezpiecznie zejść ten fragment. Niżej było znacznie lepiej, a w połowie tego stromego zbocza opadającego z grani można się było odwrócić i schodzić normalnie.



Przez dłuższy czas staram się iść tylko po śniegu unikając jak ognia lodu. Kończy się tak, że w pewnym momencie wpadam jedną nogą po pas do szczeliny, co przyprawia mnie o kolejny minizawał. Cóż, chyba po lodzie będzie mimo wszystko bezpieczniej.
Moje obawy okazują się niepotrzebne. Przez cały dzień lód zdążył rozmięknąć na tyle, że idzie się bardzo komfortowo i bez żadnego problemu. Schodzimy jakoś inaczej niż rano, bardziej z lewej i momentami mijamy sporych rozmiarów szczeliny, które robią na mnie niesamowite wrażenie.



W dolnej części lodowca dostrzegam coś dziwnego wystającego z lodu. Po bliższym sprawdzeniu okazuje się, że jest to fragment zasypanego kijka. Rusza więc „akcja ratunkowa”, czekany idą w ruch, każdy robi co może, żeby dokopać się do tego, co głębiej. Taka chyba nasza polska natura. Naród górniczy, to i kopać potrafi. Obyśmy tylko nie dokopali się do jakiegoś ciała…



Jarkowi udało odkopać się najwięcej. Dość szybko zabawa mu się jednak znudziła. Położył się w słońcu i tylko od czasu do czasu zerkał, jak sobie radzimy. Potem w ogóle wstał, zostawił nam wszystkie swoje rzeczy i poszedł się przejść po lodowcu. Niedługo później całkiem zniknął nam z pola widzenia.
My jednak twardo walczymy o kijek odkopując centymetr po centymetrze i ciesząc się każdym drobnym sukcesem. Sprawia nam to tyle frajdy, że wkrótce powstaje kilkuodcinkowa, filmowa relacja zaczynająca się od słów „Tak się bawi polska wyprawa na Everest!” W efekcie tekst na tyle zapada nam w pamięć, że staje się później hasłem całej wyprawy. Również ja użyłam go jako tytułu do tej serii wpisów.
Tak nam upływa kolejna godzina. Entuzjazm nieco spada, szczególnie że Jarka dalej nie ma i zaczynamy się już lekko martwić. Wiktoria dzwoni do niego kilka razy – nie odbiera. Zaczynamy więc nawoływać. Po kilku próbach nasze starania odnoszą skutek i dostajemy odpowiedź, a niedługo później spostrzegamy postać zmierzającą w naszym kierunku.
Tak długo nas nie było, że chłopaki zaczęli się martwić. Krystian zadzwonił do Jarka, który uznał, że faktycznie pora wracać i spacerowym krokiem maszerował sobie w naszą stronę rozmawiając cały czas z Krystianem. My jeszcze przez chwilę próbujemy walczyć o kijek, ale gdy pod wpływem nieprecyzyjnego uderzenia czekanem nasz kijek się łamie, zgodnie uznajemy, że nic tu po nas.

Mamy się już zbierać, gdy Jarek proponuje nam sesję zdjęciową w „najpiękniejszej szczelinie, jaką w życiu widział”. Wiktoria z Judytą są zaintrygowane. Ja czuję się wyczerpana i najchętniej schodziłabym już na dół. Sama się jednak boję iść przez lodowiec. Jarek pociesza mnie, że to nie jest daleko, więc uruchamiam rezerwowe resztki sił i niechętnie idę za grupą. Przy szczelinie przekonałam się, jak bardzo było warto.
Była ogromna i tworzyła coś na zasadzie lodowego tunelu. Trochę jak w Epoce Lodowcowej. Jakże fotogeniczna! Kolejna godzina upłynęła nam na znajdowaniu coraz to różniejszych póz wspinaczkowych oraz próbach lodowego wspinania, podczas których zrobiliśmy łącznie chyba z tysiąc zdjęć. Było wspaniale. Było niesamowicie. To zdecydowanie jeden z najlepszych dni mojego życia!



Robi się naprawdę późno, a czas nieubłaganie ucieka. Jeśli chcemy zdążyć przejść lodowiec przed zmrokiem, musimy już iść, choć nie jest to łatwa decyzja. Trochę szkoda opuszczać to miejsce, ale nie chcemy wracać przez lodowiec po zmroku. Nie możemy przecież w nieskończoność bawić się gdzieś w szczelinie. Do schroniska mamy jakieś 30 min zejścia, a myśl o ciepłym posiłku i zasłużonym odpoczynku dodaje nam motywacji.


W winter roomie panuje przyjemne ciepło, które kontrastuje z chłodnym, wieczornym powietrzem na zewnątrz. Chłopaki wykonali świetną robotę, rozpalając w piecyku, a teraz delikatny trzask i zapach palonego drewna wypełniają wnętrze, tworząc atmosferę, która od razu koi zmęczenie po długim dniu w górach. Tymczasem oni, ubrani w grube swetry i owinięci kocami, zasiedli na tarasie, gdzie grzeją się w ostatnich promieniach zachodzącego słońca.
Chwilę później my również dołączamy do nich. Rozmawiamy cicho podziwiając spektakularny widok szczytów otulonych różowo-pomarańczowym światłem, a w naszych oczach widać zadowolenie. To nasz ostatni zachód słońca w tym niesamowitym miejscu.

Czuję się zaskakująco dobrze. Jestem lekko wyczerpana, ale po gorączce i innych objawach choroby wysokościowej nie ma śladu. Tylko ten brak apetytu… Przez cały dzień praktycznie nic nie zjadłam i wcale nie miałam ochoty, by to zmienić. Coś jednak zjeść musiałam. Wzięłam więc trochę gotującej się w garnkach na piecyku wody i wmusiłam w siebie niewielką ilość zupki chińskiej.
Było o wiele cieplej niż poprzedniego dnia. Przy piecyku panowała prawdziwie domowa atmosfera, a jego ciepło rozchodziło się po całym winter roomie ogrzewając nas i susząc wilgotne ubrania rozwieszone nad nim. Długo jeszcze siedzieliśmy rozmawiając o wydarzeniach poprzednich dni. Każdy dokładał swoją historię, a śmiech i ożywione dyskusje odbijały się echem od drewnianych ścian schronienia.
Co jakiś czas ktoś wstawał, żeby dorzucić drewna do piecyka. Śnieg w garnkach topniał powoli, a para unosiła się leniwie nadając wnętrzu jeszcze bardziej przytulny charakter. W tym naszym małym i ciepłym azylu czas zdawał się stanąć w miejscu, jakby chciał dać nam nacieszyć się jeszcze tym ostatnim wieczorem w górach.



Tym razem nie marnowałam okazji, tylko od razu przeniosłam swoje rzeczy do cieplejszego pokoju, chcąc zapewnić sobie jak najlepsze warunki na noc i gdy już wszyscy zaczęli rozchodzić się do łóżek, ja również wpakowałam się do ciepłego śpiwora ubrana oczywiście we wszystko, co mam i owinięta dodatkowo folią NRC.
Ku mojemu zaskoczeniu było mi nie tylko ciepło, ale wręcz przyjemnie. W tle dochodziły jeszcze ciche odgłosy rozmów i skrzypienie podłogi, gdy ktoś przemknął do piecyka, by dorzucić drewna. Z każdą minutą robiło się coraz ciszej. Zwinęłam się w kłębek czując otulającą mnie miękkość śpiwora. Zrelaksowana, zamknęłam oczy i niedługo później odpłynęłam w spokojny, głęboki sen.

Dodaj komentarz