
Wpis jest kontynuacją opisu wyprawy, podczas której próbowaliśmy wejść zimą na Castor:
Relacja z zimowego wyjazdu w Alpy Pennińskie, część III
Granią z przełęczy Colle della Bettolina Superiore do schroniska Quintino Sella al Felik (3585 m n.p.m.)
Noc w lepiance minęła całkiem przyjemnie. Wyspałam się, było mi też całkiem ciepło. Koszmar poprzedniego dnia zdawał się już rozmywać gdzieś w pamięci. Alpiniści to jednak mają coś z pamięcią. Umysł dość szybko zapomina te wszystkie złe momenty pamiętając jedynie te dobre, co pozostawia tęsknotę i sprawia, że chce się w te góry wracać.
Wygrzebałam się ze śpiwora, żeby choć na chwilę zerknąć na wschodzące słońce malujące na pomarańczowo wszystko wokół. Wyjście na zewnątrz wcale do najłatwiejszych nie należało. Spałam przecież na samym końcu i przejście na początek schronu było niezłym labiryntem w półmroku.



Cienie dolin stopniowo ustępują światłu, a przez poranne mgły przebijają się właśnie pierwsze promienie. Każdy wschód jest inny, a jednak zawsze niesie ze sobą to samo przesłanie – nowy dzień, nowa szansa, nowa historia, którą możemy napisać.


Chcieliśmy wyruszyć jeszcze po ciemku, żeby bez problemu wyrobić się z dość ambitnym planem jak na te warunki. Wstępny plan się nie powiódł, założyliśmy więc, że tego dnia musimy dostać się do winter roomu, a następnie ruszyć dalej, na szczyt. Mamy przecież niecałe 500 m w pionie do schroniska. Co może pójść tym razem nie tak? Jak się okazało, może.
W schronie nikt jednak nie kwapił się zbytnio do wyjścia, na zewnątrz było naprawdę zimno. Dopiero gdy słońce na dobre wyłoniło się zza gór, powoli zaczęliśmy pakować rzeczy i przygotowywać się do wymarszu.



Budząc się, byłam przekonana, że naprawdę odpoczęłam i ten dzień nie będzie tak ciężki, jak poprzedni. Przekonanie to legło w gruzach zaraz po ponownym założeniu na plecy własnego narzędzia tortur. Momentalnie poczułam odpływ wszystkich sił. Ech, przecież ja nie dam rady dojść w tym stanie do schroniska, o szczycie nawet nie wspominając.
Przez chwilę naprawdę poważnie myślałam o tym, żeby zawrócić. Teraz przecież nic nie stało na przeszkodzie. Mam na zejście cały dzień, pogoda stabilna. Coś jednak wewnątrz mnie, czego nie potrafię nazwać nie pozwalało mi na to. Szeptało cały czas, że do schroniska bliżej i mam iść. Cóż miałam zrobić? W duchu przyznałam mu rację i poszłam przed siebie.



Za schronem teren robi się bardziej skalisty. Niewiele śniegu, sporo skały, choć póki co ścieżka jest całkiem wygodna. Nie jest też jakoś szczególnie stromo.
Najważniejsze, że już nie ma zapadania w tym cholernym śniegu, więc jest mimo wszystko o wiele łatwiej. Kijki na dobre ustępują miejsca czekanowi. Chociaż śniegu niewiele, to zdecydowanie jest gdzie polecieć.



Wojciech Kurtyka doskonale oddał coś, co każdy wspinacz czuje, choć nie zawsze się do tego przyznaje. Wspinanie faktycznie bywa sztuką cierpienia — zimno, czasami potworne zmęczenie i ból, siniaki, obtarcia, zrezygnowanie. Ale żeby to przetrwać, trzeba nie tylko nauczyć się z tym radzić, ale wręcz to lubić!
To trochę jak z ostrym jedzeniem — boli, piecze, a jednak człowiek sięga po więcej. Tu jest podobnie.
Idziesz będąc już na skraju wyczerpania pytając siebie w duchu „Na co mi to było?”. A po tym wszystkim wracasz do domu, śpisz w ciepłym łóżku. Potem wstajesz z poczuciem pustki a Twój masochistyczny umysł krzyczy „Chcę tam z powrotem!” To uzależnia.


A wracając do naszego przejścia. Łatwy był tylko pierwszy i bardzo krótki fragment grani. Teren szybko zaczął się zmieniać w coraz bardziej wymagający. Pojawiło się kilka fragmentów, gdzie pomoc rąk była niezwykle przydatna. Niby nic wielkiego, trochę łatwego wspinania, gdzie mogłam skupić się na trudnościach, a nie na zbyt ciężkim plecaku. Zdecydowanie był mi potrzebny taki fragment! Czysta przyjemność.
Judyta z Wiktorią szły przede mną, ale już w dość dużej odległości. W pewnym momencie zauważyłam, że stanęły i stoją już tak dobre kilka minut. Niedługo później zrozumiałam dlaczego.
Do pokonania mieliśmy dwa uskoki. Latem pewnie nic szczególnie wymagającego, natomiast w tych warunkach nie wyglądało to zachęcająco. Judyta przeszła przez pierwszy uskok zatrzymując się przed drugim, trudniejszym. Ja z Wiktorią tylko stałyśmy i patrzyłyśmy po sobie zastanawiając się – iść czy nie?



Dociera do nas Jarek, który wyszedł jako ostatni o wiele później niż my. Bierze plecak od Wiktorii i woła do chłopaków, którzy byli już za trudnościami, żeby nam pomogli. W efekcie Krystian bierze na moment mój plecak, a Arek schodzi pomóc Judycie.
Pierwsza idzie Wiktoria widząc przed chwilą w jaki sposób Jarek pokonuje pierwszy uskok. Męczy się przez chwilę, ale jakoś się wciągnęła. Woła do mnie, że nie jest tak źle, jak wygląda i idzie pod drugi uskok.
Nie chcę tego iść, ale jaki mam wybór? Ostrożnie pokonuję pierwsze metry. Są dobre chwyty, ale nie ma stopni, tylko gładka płyta. Muszę się tam jakoś wczołgać, ale dość szybko puszcza, choć stresu trochę było.
Chwila łatwego terenu i jeszcze jeden uskok. Tylko z której strony będzie łatwiej? Od prawej jest taka jakby półka z niewielką ilością śniegu, od lewej bardzo lufiasty trawers z niewielkimi chwytami. Wszyscy poszli od lewej. No dobra, też spróbuję.



Miejsca na stopy, a właściwie raki, niewiele, może z 2 albo 3 cm. Za to chwyty dobre i dość lito. Pokonuję ten fragment szybko starając się nie myśleć ile powietrza mam za sobą i co będzie, jak coś się nie uda. Serce wali jak młot, ale po chwili wychodzę na półkę w połowie uskoku. Uff, najtrudniejsze za mną.
Druga część uskoku jest łatwiejsza, takie może I, ale z tych nieco mniej wymagających. Trzeba trochę pokombinować, ale nie ma już stresu. Po chwili mam za sobą wszystkie trudności.
– Zakładamy uprzęże – woła do nas Jarek. – Nie wiemy, co jest dalej, a mają być jeszcze jakieś łańcuchy. Nie będziemy ryzykować, kiedy mamy możliwość się przyasekurować w trudniejszych miejscach.
Jak się okazało, uprzęże razem z całym szpejem nie były potrzebne. Pokonane wcześniej okazały się być najtrudniejszym technicznie miejscem w drodze do schroniska.



Wspominałam, jaki był wstępny plan na ten dzień? Cóż, trochę nam zeszło w trudnościach. Zaczęły pojawiać się wśród grupy pierwsze napomknięcia, że może by zostać dziś tylko w winter roomie. Nie tylko ja byłam wyczerpana, większość ekipy miała już trochę dość.
Najwytrwalszy był Arek z Judytą. On przyjechał tu w konkretnym celu i chciał ten cel zrealizować, ona chciała zrobić jak najwięcej w jak najkrótszym czasie i wycisnąć tyle, ile się da z wolnego. Pojawiły się pierwsze, delikatne spory.
Nie łudziłam się nawet, że wejdę na szczyt, chciałam tylko doczłapać się jakoś do schroniska i tam umrzeć. Samo przebywanie w winter roomie na wysokości niemal 3600 m byłoby dla mnie ogromnym sukcesem, bo nigdy nie byłam nawet na 3000 m. To, że spałam na takiej wysokości i że teraz idę jeszcze wyżej jest czymś wręcz nierealnym. Dodajmy do tego jeszcze zimową porę, a wychodzi naprawdę niezłe osiągnięcie.



Pojawił się jeszcze jeden problem znany nam już z poprzedniego dnia. Mianowicie brak wody. Pogoda była oczywiście przepiękna, w słońcu upał. A upał w połączeniu z wysiłkiem i sporą już wysokością dość szybko sprawił, że w naszych termosach ilość płynu spadała o wiele szybciej niż byśmy tego chcieli.
Jedynym rozwiązaniem było po prostu jedzenie śniegu. Fakt, samo jedzenie śniegu daje niewiele, ale jak już wetknie się całkiem sporą śnieżną kulkę do ust i poczeka, aż się całkowicie rozpuści, to starcza na 2 lub 3 niewielkie łyki. Mało, więc praktycznie co kilka kroków ktoś z nas na chwilę przystawał, żeby zgarnąć dla siebie potrzebną ilość śniegu.
Moglibyśmy oczywiście zatrzymać się i stopić trochę śniegu w kuchence. Dzień wcześniej przekonaliśmy się jednak, że tej wody starczy na niecałą godzinę marszu w takim słońcu. Gdybyśmy mieli tak co chwilę się zatrzymywać, to nawet do winter roomu byśmy za dnia nie doszli. Trzeba sobie było radzić w inny sposób.



Idziemy tak sobie jakiś czas w pobliżu grani, aż w pewnym momencie napotykamy formację, przez którą zdecydowanie przechodzić nie chcemy. Arek ocenia, że to takie wspinanie z trudnościami mniej więcej III/IV. Za dużo sił stracimy. Na szczęście jest obejście. Trzeba trochę zejść i przetrawersować to wypiętrzenie w grani.
Podchodzę do zejścia i serce mi niemal staje, gdy widzę, jak bardzo jest strome.
– Jak ja mam tu zejść? – pytam schodzących chłopaków.
– Odwróć się i tyłem. Masz już stopnie wydeptane.
– Ale ja nigdy nie schodziłam tyłem po śniegu…
– No to się teraz nauczysz.
Judyta mnie pociesza, że to wcale nie jest trudne. Najgorszy jest początek. Idzie mi strasznie wolno, ale z każdą kolejną chwilą nabieram więcej pewności, chociaż stresować przestaję się dopiero, gdy zejście przechodzi w trawers. Potem trzeba tę straconą wysokość odzyskać równie stromym podejściem, ale do góry to zawsze łatwiej.



Dość szybko wyjaśniło się, skąd te niespodziewane trudności. Po szybkim sprawdzeniu pozycji na mapie okazało się bowiem, że jesteśmy co prawda na grani, ale nie na tej, na której powinniśmy. Nasza grań jest bardziej z prawej. Trzeba tylko wymyślić, jak się do niej dostać.
Znowu trzeba zejść spory fragment i później mozolnie odzyskiwać stracone metry. Ech… Teraz przynajmniej wszyscy zgodzili się z tym, że na szczyt dziś nie pójdziemy, żeby kolejnego dnia zaatakować Castor na świeżo, po solidnym wypoczynku.
Nie jest już tak źle, do schroniska zostało nieco ponad 150 m w pionie. Bliżej niż dalej. Dam radę. Samo przejście na sąsiednią grań nie jest też jakieś szczególnie trudne. Trochę ponad pół godziny i widzimy kopczyk z oznaczeniem szlaku. Teraz się już raczej nie zgubimy.



Kilka minut później zaczynają się pierwsze sztuczne ułatwienia. Teren nie jest szczególnie wymagający. Grań jest szeroka i w większości ubezpieczona liną poręczową momentami nawet z obu stron.
W trudniejszych miejscach pojawiały się także klamry, kładki i łańcuchy. Co do trudności, to raczej nie przekraczały tych na naszych trudniejszych tatrzańskich szlakach. Tu jednak praktycznie nie było nieubezpieczonych fragmentów, więc szło się naprawdę komfortowo.



Nawet pomimo mocnego już zmęczenia, pokonywanie kolejnych metrów sprawiało głównie frajdę. Śniegu na tym fragmencie naprawdę niewiele, więc w końcu można czerpać jakąś przyjemność z wędrówki.
Pokonuję tak sobie kolejne ubezpieczenia aż trafiam na… mostek. I to nie jakąś byłe kładkę. Prawdziwy, solidny i szeroki mostek! No tego to bym się w tym terenie, na wysokości niemal 3500 m w życiu nie spodziewała!



Miałam naprawdę sporo frajdy z poruszania się w takim terenie, ale coraz bardziej dawała o sobie znać coraz wyższa wysokość. Było mi coraz bardziej niedobrze, momentami kręciło mi się w głowie. Dopóki jednak szłam to nie było tragedii.
A potem… zatrzymałam się, żeby zrobić kilka zdjęć w okolicy mostka. Przeszłam na drugi koniec i… ostatnie co pamiętam, to że usiadłam ciężko na krańcu mostka próbując nie zwymiotować.
Nie wiem ile tak siedziałam (a właściwie bardziej leżałam) próbując dojść do siebie, ale były to zdecydowanie jedne z najgorszych chwil mojego życia.
Tak minęło 10, może 15 minut niewiarygodnie długich minut aż nudności stały się na tyle znośne, że mogłam z powrotem wstać. Ciągle czułam się mocno skołowana, więc drugie tyle po prostu siedziałam podziwiając niesamowite widoki dookoła i próbując uspokoić choć trochę ciągle przyspieszony oddech.



Bywało lepiej, ale nie mogę tu siedzieć w nieskończoność. Wstaję i powoli ruszam przed siebie. Nie jest dobrze. Tętno od razu skacze. Dosłownie co kilka kroków muszę się zatrzymywać.
Teren robi się tu bardziej wymagający. Sporo lin poręczowych a także niektóre łańcuchy w całości są zasypane pod śniegiem. Część udaje mi się odkopać, w pozostałych przypadkach idę po prostu nieco ostrożniej.



Większość nieprzyjemnych objawów minęła, zostało tylko zmęczenie. Nie wiem, co się działo, ale miałam siłę, żeby przejść tylko kilka metrów bez przerwy. Chwila na ustabilizowanie oddechu i znowu kilka metrów.
Tu starałam się myśleć typowo zadaniowo. W oddali majaczył już budynek schroniska, zostało tak niewiele. Muszę tam dojść, choćbym miała się w ten sposób męczyć jeszcze 2 godziny.


Został krótki, ale za to najbardziej stromy fragment od momentu, gdy zaczęły się pierwsze liny poręczowe. Tu śniegu było trochę więcej. W większości całkiem dobrze związany, ale zdarzały się momenty z totalnie sypkim puchem.
Owy właśnie puch był odpowiedzialny za mój minizawał, gdy zsunęłam się niewiele w dół gdzieś nad przepaścią. Dobrze, że tylko niewiele, bo niżej już nawet czekan by nie pomógł. Tu zresztą też nie był konieczny, sama zatrzymałam jakieś 20 cm niżej. Dość szybko uznałam, że nic się nie stało i ruszyłam dalej.


Ponad pół godziny zajmuje mi przejście tego fragmentu zanim dotrę na wypłaszczenie, gdzie znajduje się schronisko. Widok jest niesamowity!
Ogromna płaska przestrzeń ze śladową ilością śniegu, na końcu której znajduje się schronisko razem z niewielkim budynkiem winter roomu. Za schroniskiem jest już tylko lodowiec.



Nocleg w winter roomie schroniska Quintino Sella al Felik (3585 m n.p.m.)
Ach, jakże tu pięknie! Gdzieś w dole widać głębokie doliny nad którymi rozciągają się koryta lodowców. Jest zupełnie inaczej niż w Tatrach! Góry wydają się nie mieć końca a przestrzeń wokoło jest taka pusta., tak dzika i nieujarzmiona.
Niemal bezchmurne niebo kontrastuje z oślepiająco białym śniegiem, a przejmująca wokoło cisza sprawia wrażenie, że to wszystko rozgrywa się w zupełnie innym, jakby obcym wymiarze. Nie mogę po prostu wyjść z zachwytu nad monumentalnością miejsca, w którym się właśnie znalazłam.



Powietrze jest rześkie i ostre, a każdy oddech przypomina mi o wysokości, na jakiej się znajduje. Wdech niesie ze sobą lekki chłód, który delikatnie drażni i tak bolące już gardło. Mimo nadzwyczajnego wysiłku odczuwam teraz niezwykłą lekkość – tak jakby cały świat pozwolił wynagrodzić mi cały trud wędrówki i pozwolił czerpać wszystkimi zmysłami piękno tego miejsca.



Wszyscy już wygrzewają się w słońcu na tarasie winter roomu. Promienie słoneczne delikatnie otulają skórę i przyjemnym ciepłem rozświetlają otoczenie. Jakże przyjemną i spokojną atmosferę wprowadzają! Wreszcie można się zrelaksować!
Niektórzy już gotują wodę w kuchenkach i przygotowują posiłki. Za moment i ja do nich dołączę. Chwilowo jednak zostawiam plecak przed wejściem i idę zajrzeć do środka.


W środku panuje przejmujący chłód. Nic dziwnego, że pozostali siedzą na zewnątrz. Temperatura tutaj oscyluje pewnie w granicach -15 stopni. Już teraz ciężko wytrzymać. Trzeba jednak przyznać, że jest niezwykle klimatycznie.
Mamy tutaj wszystko, co do przeżycia potrzebne. Jest piecyk, w którym będzie można napalić i może nawet przebywanie wewnątrz zrobi się znośne. Jest gaz, naczynia, kilka piętrowych łóżek z kocami. Dalej jest przejście do toalety, choć użycie tego słowa jest w tym wypadku dość optymistycznym pojęciem. Za toaletę służy bowiem dziura w ziemi przykryta jakimś większym kamieniem.


Kolejne pomieszczenie jest typowo robocze. Znajduje się tam drewno wraz z siekierą. Można też schodami przejść na strych oraz wyjść na zewnątrz (winter room ma dwa wejścia). Z tego pomieszczenia można też przejść do głównej „sypialni”. To tam znajduje się większość łóżek. Niestety, w tym pomieszczeniu jest o wiele zimniej.
Brrr, nieźle zmarzłam starając się obejść wszystko po kolei. Pora wrócić do słońca i przygotować sobie wreszcie jakiś ciepły posiłek. O dziwo, pomimo problemów z wysokością, apetyt ciągle dopisuje. Czuję się naprawdę głodna.

Moje samopoczucie podczas dojścia do schroniska mocno zaniepokoiło resztę ekipy. Wszyscy wyrażali obawę, czy na pewno będę w stanie iść następnego dnia do góry. Nie dziwię im się. Nikt przecież nie chce w zespole kogoś, kto spowalnia całą grupę, a przy okazji z każdą upływającą godziną coraz bardziej zmniejsza szansę wejścia na szczyt.
Ja także nie chciałam im tej szansy odbierać, ale z drugiej strony… wydałam ostatnie pieniądze, żeby dokupić brakujące rzeczy i dołączyć do wyprawy. Przez dwa dni znosiłam wysiłek, którego nigdy w życiu jeszcze nie doświadczyłam. I teraz co? Miałabym tutaj zostać? Tak po prostu poddać się bez walki? Przecież to totalnie nie w moim stylu! Muszę przynajmniej spróbować!
Dyskusje trwały aż do zachodu słońca. Stanęło na tym, że jeszcze nic nie jest stracone i dużo zależeć będzie od tego, w jakim stanie obudzę się rano. Dobre i tyle. Przynajmniej dostałam choć cień szansy na wejście.



Chłód jest niemal namacalny, gdy słońce chowa się za horyzontem. Przenika przez ubrania smagając odsłonięte fragmenty twarzy. Za niedługo uciekniemy przed nim zanurzając się w cieple śpiworów. Teraz jeszcze czekamy na prawdziwy spektakl, który dopiero się zacznie.



Gdy robi się ciemno, wszyscy chowamy się do środka pakując się do ciepłych śpiworków. Nooo, prawie wszyscy. Chłopaki próbują rozpalić trochę w piecyku. Nie za bardzo śledzę ich poczynania. Zmęczona udaję się do drugiego pomieszczenia, zajmuję pierwsze lepsze łóżko i próbuję zagrzać się jakoś. W pomieszczeniu z piecykiem jest tylko kilka łóżek, dla mnie i 2 innych osób brakło miejsca.
Leżę sobie tak przez jakiś czas, trochę już przysypiam, ale coś mi nie pasuje. Wiadomo, przy rozpalaniu takiego piecyka jest jest przez jakiś czas zapach dymu. Teraz jednak czas upływał, a zapach robił się coraz bardziej uciążliwy i duszący. Poszłam więc sprawdzić, co jest grane. Wchodzę do pomieszczenia gospodarczego, wszędzie pełno dymu, ciężko o jakiś porządny oddech.
Otóż nasi mężczyźni nie mając nigdy do czynienia z takim piecem rozpalili, ale w… piekarniku. Obudził się też Jarek, który od razu po wejściu do środka wpakował się do śpiwora i poszedł spać. Był przekonany, że ten smród i dym, to mu się przyśniły.
Dość szybko udało mu się ponownie rozpalić, a niedługo później w niewielkim pomieszczeniu zaczęło robić się wyraźnie cieplej. Przez jakiś czas siedziałam grzejąc się w cieple bardzo nie chcąc wracać do swojej lodowatej „sypialni”. W końcu zmęczenie zwyciężyło.

Przejście przez pomieszczenie gospodarcze przyprawiło mnie o dreszcze. Kładąc się spać, czułam się już naprawdę źle. Pomimo dość ciepłego śpiwora, ubrałam się we wszystko, co miałam (kilka warstw kurtek, w tym puchówka). Ciągle było mi potwornie zimno, więc owinęłam się dodatkowo folią NRC. Dopiero wtedy poczułam, że jest znośnie.
W międzyczasie przyszedł do mnie Mateusz mówiąc, że mogę zająć jego miejsce w cieplejszym pokoju, bo jemu jest za ciepło. Nie miałam już jednak kompletnie siły nawet na zmianę miejsca. Ciągle miałam dreszcze, do tego gorączka i bardzo wysokie tętno nie pozwalały mi zasnąć, a dokuczający mi dzień wcześniej kaszel z bólem gardła i chrypą jeszcze bardziej się nasilił.
Długo się tak męczyłam załamana faktem, że nie mam już szansy wejścia na szczyt. Po jakimś czasie zasnęłam i okazało się, że przespałam całą noc.



Dodaj komentarz