
Wpis jest kontynuacją opisu wyprawy, podczas której próbowaliśmy wejść zimą na Castor. Pierwszą część relacji można przeczytać klikając tutaj.
Relacja z zimowego wyjazdu w Alpy Pennińskie, część II
Ze Staffal na przełęcz Colle della Bettolina Superiore (3100 m n.p.m.)
Jest jeszcze ciemno, gdy dzwoni budzik i potwornie zimno, a tu trzeba się jakoś wygrzebać z ciepłego śpiwora i wyjść na zewnątrz. Nic przyjemnego, ale wszyscy podekscytowani i zdeterminowani do działania zjawiamy się o umówionej godzinie w kuchni. Szybkie śniadanie (i ta paskudna owsianka, której nie znoszę, a którą zawsze zabieram na tego typu wyjazdy ze względu na wagę…), no i trzeba się jakoś przepakować.
Wszystkim idzie dość sprawnie, ja też staram się uwinąć jak najszybciej, ale wygląda na to, że ani kask, ani śpiwór do plecaka już nie wejdą. Z pomocą przychodzi mi Judyta, która ma za sobą już wiele zimowych biwaków i w pakowanie to ona akurat umie.
– To zostaje tutaj, to też. Jezu, po co Ci raczki? Zostają. Karimata tak samo. W winter roomie nie będzie Ci potrzebna – mówi upychając mi w najmniejsze zakamarki wszystko, co się tylko da. Efekt jest taki, że zarówno śpiwór, jak i kask się zmieścił, choć na styk.
Spakowani podjeżdżamy na obczajony dzień wcześniej parking, który zdaje się jest darmowy, ale nie jesteśmy tego do końca pewni. Trudno, ryzykujemy, a co będzie potem, to zobaczymy, jak zejdziemy.
Ruszamy chwilę po 7:00. Dopiero zaczyna świtać. Śnieg pojawia się dopiero, gdy wchodzimy do lasu. Nie jest go jednak wiele, a ścieżka prowadzi nas łagodnie do góry przez dolinę. Zostawiamy za sobą powoli budzące się do życia miasteczko. Od tego momentu będziemy zdani tylko na siebie.


Ciągle jest potwornie zimno. Pomimo grubych rękawiczek, czuję jak lekko marzną mi palce. Mam oczywiście w plecaku dużo cieplejsze rękawice, ale wiem, że za chwilę i tak się rozgrzeję, a mróz będzie wtedy dawał przyjemne ukojenie.

Śnieg na ścieżce jest ubity, momentami pojawiają się jakieś lekkie oblodzenia. Nie idzie się po tym najlepiej. Judyta nawet wspomina, że mój pomysł z zabraniem raczków wcale nie był taki zły, bo teraz by się przydały. Raczki jednak zostały w busie, a raków póki co szkoda wyciągać. Trzeba po prostu uważać i iść.

– Hej! A gdzie wspólne zdjęcie? – woła nagle Judyta.
No, w sumie to nie było. Wszyscy chcieliśmy sprawnie się uwinąć i wyjść. Każdy podekscytowany i nikt o wspólnym foto nie pomyślał. A fajnie byłoby mieć jakąś pamiątkę (choćby dla porównania z tym, jak będziemy wyglądać po powrocie 😛 ).

Już po kilkunastu minutach zaczynam odczuwać ciężar plecaka. Niosłam ze sobą dobre 20 kg. Nigdy wcześniej, nawet na próbie przejścia GSŚ nie dźwigałam takiego ciężaru. To było dla mnie zdecydowanie za dużo. Odbierało siły, spowalniało poruszanie się, a ból ramion już po tak krótkim czasie robił się nie do zniesienia. Gdyby mnie ktoś teraz zapytał, co najbardziej zapamiętałam z tej wyprawy, nie byłoby to ani wejście na szczyt, ani parę innych niespodziewanych rzeczy na tej wyprawie, ale właśnie ten potwornie ciężki plecak.

Gdzieś po około 30 min od wyjścia wychodzimy z lasu w półotwarty teren, a ścieżka się urywa. Od tej pory sami musimy wyszukiwać odpowiedni wariant przejścia. Nie ma zresztą sensu w takich warunkach sugerować się znakami dopóki nie dostaniemy się na grań. Pora ubrać raki i zacząć zabawę z torowaniem.



Może teraz, jak już mam raki na butach, będzie choć trochę lżej? Z marną nadzieją ruszam do góry. Przynajmniej plecy odpoczęły i nie idę ostatnia. Za mną jest jeszcze Krystian, który tego dnia jest w wyjątkowo złej formie. Wleczemy się więc gdzieś tam na końcu i zdychamy oboje.

Teren do najlepszego nie należy. Pod śniegiem są trawki i jakieś krzaki. A śniegu dalej jest niewiele, jak na alpejską zimę. Mijamy dużo miejsc całkowicie wytopionych. Niby są odcinki, kiedy idzie się dobrze, ale nigdy nie wiadomo, kiedy śnieg pod stopą się zarwie, a nasza noga utknie uwięziona gdzieś pomiędzy gałęziami.


Idąc w górę zbocza natrafiamy z powrotem na ślady szlaku. Trawki i kosówka znajdujące się pod śniegiem zamieniają się na kamienie. Oczywiście dalej zapadamy się w śniegu starając się, by noga nie utknęła zbyt mocno między kamieniami.


Robi się coraz trudniej. Śniegu przybywa, zapadamy się coraz głębiej. Na prowadzenie wysuwają się Arek z Mateuszem, którzy już do końca będą torować drogę. Za dużo to jednak nie pomagało, bo choć oni idąc, zapadali się po kostki, tak każda kolejna osoba wpadała już coraz głębiej. Ja idąc niemal ostatnia zapadałam się już po kolana, co w połączeniu z naprawdę ciężkim plecakiem odbierało mi totalnie siły. No ale przecież do schroniska według mapy jest tylko 6 godzin. Jakoś się przemęczę, zwłaszcza że już trochę idziemy. Ehhh, ależ ja byłam w ogromnym błędzie!

Słońce daje nieźle popalić. O ile rano było naprawdę zimno, tak teraz upał jest straszny. Wszyscy ściągają, co mogą, a ja wlekę się w ciężkiej, zimowej kurtce czując się trochę jak ugotowane jajko. Wolę jednak tak, niż dołożyć choćby minimalny ciężar do dźwiganego już gabarytu.
Na samą myśl, że miałabym nieść coś trochę cięższego robi mi się niedobrze, a i tak mam ochotę płakać z bezradności i z bólu. Judyta pociesza mnie, że każdy kiedyś zaczynał i jak pochodzę więcej z ciężarem, to nie będę tego już tak bardzo odczuwać. No ale co to za pocieszenie, skoro teraz cierpię i prędko się to nie zmieni?

Po trzech godzinach od wyjścia chłopaki znajdują niewielką chatkę, gdzie wszyscy zatrzymujemy się na dłuższą przerwę. Zatrzymywałam się co prawda gdzieś po drodze, żeby choć na chwilę odciążyć plecy, ale były to bardzo krótkie przerwy. Widząc tę chatkę myślałam, że przewrócę się z radości. Wreszcie przerwa o której marzyłam niemalże od samego wyjścia z dołu. Mamy już pewnie całkiem fajną wysokość. Odpoczniemy. Będzie dobrze. Robię więc najpierw parę zdjęć, by po chwili rozsiąść się wygodnie w promieniach słońca.



– Mamy dopiero jakieś 2300 m. Takim tempem to w schronisku będziemy na 22. Co najmniej.
Słowa Jarka są jak siarczysty policzek i pogrążają mnie niemal w czarnej rozpaczy. Ale jak na 22? Jakie 2300? Przecież idziemy już trochę, nie może być przecież tak źle! Boże słodki, w co ja najlepszego się właśnie wpakowałam?
Jestem przerażona wizją podchodzenia jeszcze przez tyle godzin. Jest już 11, zostało kilka godzin słońca. Resztę drogi będziemy musieli pokonać po ciemku. Przecież ja już jestem wykończona i mam dość! Najchętniej to bym już w tej chatce została, a kolejnego dnia po prostu wróciła na dół, ale przeraża mnie wizja samotnego biwaku. Mówię sobie, że jakoś to będzie, zarzucam plecak i ruszam za resztą ekipy.


Za chatką czekało nas podejście nieco bardziej stromym progiem. Dopiero tam zaczęła się prawdziwa orka. Wspominałam wcześniej o wpadaniu w śnieg po kolana? Cóż, teraz stało się to normą, a bywały momenty, że zapadałam się nawet po pas. Mimo wszystko starałam się iść szybciej, żeby choć trochę skrócić własne cierpienia i dojść jak najszybciej do grani położonej na wysokości 3000 m. Tam już śniegu powinno być mniej, będzie więc łatwiej i pójdzie sprawniej. A przynajmniej taką mam nadzieję.


Docieramy na wypłaszczenie i zastanawiamy się, co dalej. Przed nami dość stromy żleb z pewnie sporą ilością śniegu. Torowanie tego zajmie wieki. Po prawej stronie mamy trawiaste, strome zbocze. Hmm, może po tych trawkach? Mamy czekany i raki. Powinno trzymać, a zaoszczędzi się na pewno sporo czasu. Próbujemy!



Odzcuwany upał był na tyle silny, że gdzieś przed odbiciem na trawki skończyła nam się woda. Fakt, nie mieliśmy jej dużo. Ja wzięłam tylko termos z herbatą, który ważył chyba tonę. Spodziewałam się raczej mocno ujemnej temperatury, a gdy jest zimno nie potrzebuję pić zbyt dużo. Nikt z nas zresztą nie przewidział, że odczuwana w tym miejscu temperatura będzie nawet wyższa niż w niektóre letnie dni.


Póki się dało, to wrzucałam do resztki ciepłej herbaty śnieg, który dość szybko się topił i ratowałam się tą mieszaniną. Później niestety przestało to działać. Zamiast wody miałam w termosie zlepioną kulkę śniegu.
W pewnym momencie widzę, że Jarek się zatrzymuje i wyciąga kuchenkę, żeby stopić trochę śniegu. No więc przymusowa przerwa! Dla mnie każda okazja do przerwy jest dobra, choć wiem też, że wydłuża się przez to nasz czas dojścia do schroniska. I tak będziemy szli wiele godzin po ciemku. Gorzej już nie będzie.


Myślę sobie: „Teraz pójdzie lepiej. Przecież co może być trudnego w przejściu takich trawek skoro mamy raki i czekany?”
Ano może. Okazuje się bowiem, że trawki mają kolce, a zbocze jest na tyle strome, że właściwie nie da się tego wyjść nie używając rąk. Co prawda zaoszczędziliśmy siły, ale ręce całe pokłute i podrapane. W duchu przyznałam, że już chyba wolałabym z powrotem na ten zapadający się śnieg. Nie wiem ile w ciągu tego dnia wymówiłam po cichu przekleństw, ale zdecydowanie ich ilość przekroczyła roczny limit.


Wyżej trawki przechodzą w łatwy mikst. Trochę śniegu, trochę skał i trawek. Nic szczególnie trudnego, choć końcówka była nieco wymagająca. Trudności takie może za I. Jarek nawet chciał wziąć w tym miejscu mój plecak, ale jakoś się wygramoliłam. Parę czujnych ruchów i mamy kolejne wypłaszczenie terenu.



– Mamy 2600 m. W schronisku będziemy o 1:00 – rzuca Jarek.
Teraz już nawet nie ukrywam załamania. Dociera do mnie, że porwałam się na coś, co mnie ewidentnie przerasta. Nie chcę już iść do góry. Wszystko mnie boli, nie mam już siły zapadać się w śniegu.
Gdyby chociaż jedna osoba stwierdziła, że wraca, ja również bym zawróciła. Boję się jednak wracać sama, szczególnie że jest już późno i na pewno większość schodziłabym po ciemku. Muszę jakoś znaleźć w sobie siłę i iść dalej. Psychicznie jest to dla mnie bardzo trudne.

Coś jednak zaczęło się zmieniać w moim sposobie poruszania się. Od samego początku było już ciężko, ale teraz zrobiło się o wiele gorzej. Męczyłam się bardzo szybko, już po kilku krokach. Co chwilę musiałam się zatrzymywać, by wyrównać oddech, który był jakoś bardziej płytki i szybszy niż normalnie.
Chwilowe przerwy wcale nie pomagały. Tętno wcale nie spadało. Wystarczyło, że zrobiłam kolejne kilka kroków i było to samo. Czyżby objawy wysokości? Ale tak szybko? Przecież byłam w Tatrach powyżej 2600 m i nie czułam się źle. Może to ten ciężki plecak?


Z dojścia na grań nie pamiętam za wiele. Złapałam autopilota i zrezygnowana powoli podążałam za resztą grupy.
Dwadzieścia liczonych kroków. Zadyszka. Przerwa. Przekleństwo. Jak zapadłam się bardziej niż po kolana, to wiązanka była bardziej soczysta. I tak w kółko. Nawet nie zauważyłam, kiedy nachylenie zaczęło coraz bardziej wzrastać.
Aż wzrosło naprawdę mocno. W dodatku słońce schowało się już za zbocza gór. Zrobiło się naprawdę zimno. Pora z powrotem ubrać kurtkę przypiętą do plecaka. Chociaż tyle.

Tutaj tempo spadło mi już drastycznie. Widzę już grań, gdzie teren znowu się wypłaszcza. Jest już tak niedaleko. A ja nie jestem w stanie tam dojść. Robię maksymalnie kilka kroków i zatrzymuję się dysząc ciężko. Ta bezradność jest straszna.
Krystian próbuje mi jakoś dodać otuchy. Jemu też jest ciężko i przez większość drogi szedł jeszcze wolniej niż ja. Dopiero teraz nieco mnie wyprzedził, ale nie chce mnie zostawiać teraz za bardzo w tyle.
W końcu Jarek czekający na nas już jakiś czas schodzi do nas i bierze mój plecak, żeby przyspieszyć nieco czas wejścia.
Różnica jest kolosalna. Idzie się tak lekko, że przez chwilę nie mogę się przyzwyczaić do takiego poruszania się. Dalej się męczę i mam wysokie tętno, ale jestem przynajmniej w stanie zacisnąć zęby i wyjść bez zatrzymywania na grań. Mamy 3000 metrów.



Odbieram od Jarka plecak i idziemy dalej. Na grani faktycznie jest trochę lepiej. Nachylenie nie jest duże, śniegu również mniej, dzięki czemu prawie się nie zapadamy. Komfort wyraźnie wzrasta.
Niestety, dochodzi 16:00. Jest już coraz zimniej, a słońce niedługo zajdzie całkowicie. Może jednak teraz pójdzie szybciej? Nie męczę się teraz aż tak bardzo, jak wcześniej.



Rozpoczyna się złota godzina. Ten widok zdecydowanie wynagrodził cały trud dzisiejszej wędrówki. Jest magicznie. Śnieg połyskuje, a cienie stają się dłuższe, jakby bardziej wyraziste.



Idę starając się chłonąć ostatnie promienie tego dnia. Obserwuję, jak zaśnieżone granie nabierają głębi, jak Alpy żegnają dzień w spokoju i harmonii, a ja przynajmniej na chwilę mogę zapomnieć o bólu i wysiłku.



Z zadumy wyrywa mnie widok schronu położonego nieco wyżej, gdzie zatrzymała się reszta ekipy. Mój Boże! To już! Koniec! Mamy to!
Ale zaraz… czy to trochę nie za szybko? Jak długo właściwie szłam? Na jak długo straciłam poczucie czasu? No i gdzie ferrata, która mieliśmy iść? Może ominęliśmy idąc zimowym wariantem? Nieważne! Liczy się tylko to, że jeszcze trochę i przez resztę dnia nie będę już musiała nic dźwigać!
Próbuję jak najszybciej dołączyć do grupy i… po kilku minutach opadam z sił. Totalnie. Do tego stopnia, że muszę się zatrzymać i wciągnąć jeden z żeli energetycznych. W międzyczasie obserwuję, jak niebo płonie. Muszę się pospieszyć, bo już za niedługo zrobi się całkowicie ciemno.



No dobra, trzeba w końcu spiąć cztery litery i tam wleźć. Im szybciej, tym lepiej dla mnie. Te ostatnie metry są już naprawdę trudne. Znowu muszę się zatrzymywać co kilka kroków. Mam dość. Nie chcę już żadnej góry. Żadnych Alp. Chcę w dół. Do schronu docieram przy świetle czołówek świecących w moją stronę. Ledwo żywa.


Awaryjny biwak w schronie na przełęczy Colle della Bettolina Superiore (3100 m n.p.m.)
– To nie jest winter room – oznajmia Jarek, gdy już jestem przy schronie.
– Jak nie jest?
– Mamy 3100 m. Jeszcze 500 m do góry… Trzeba podjąć decyzję – zostajemy tutaj, czy idziemy do góry.
Większość osób była za tym, by iść do góry. Zostać chciał jedynie Jarek argumentując to tym, że pchanie się po ciemku na grań o nieznanych trudnościach, gdzie jest via ferrata, z ciężkim plecakiem, na ogromnym zmęczeniu, to jak proszenie się o problemy.
Przynajmniej nie zostanę w tym schronie sama, bo o pójściu dalej nie było w moim przypadku nawet mowy. Chyba nigdy nie czułam się tak wyczerpana i taka bezradna.
Po długich dyskusjach reszta grupy również postanowiła zostać. Ustaliliśmy, że rano pójdziemy do schroniska, zostawimy zbędne rzeczy i na lekko ruszymy na szczyt. W ten sposób nadrobimy nieco stracony dziś czas.
Teraz tylko ogarnąć spanie, bo schron jest w większości zasypany. Łopaty brak, trzeba więc wykorzystać to, co mamy, czyli czekany.
Wspólnymi siłami udaje się dość sprawnie odgarnąć śnieg i wyrównać podłoże. Na śnieg idą folie NRC dla jakiejkolwiek izolacji (prawie nikt nie wziął maty, bo przecież zakładaliśmy spanie w winter roomie…). Na folię idą śpiwory i można się zacząć układać. Robię kilka nocnych zdjęć i jako pierwsza wchodzę do środka.


Miejsca mało, ale jakoś się pomieściliśmy w te 7 osób. Trochę jeden na drugim, ale przynajmniej będzie ciepło. Pora zjeść w końcu coś ciepłego i bardziej pożywnego.



Początkowo jestem przerażona wizją awaryjnego biwaku w tych warunkach. Najbardziej boję się odmrożeń, szczególnie że mokry śnieg przemoczył mi lekko buty a skarpetki na zmianę zostały w busie…
Obawy się jednak nie sprawdziły. Dość szybko zrobiło się całkiem ciepło, gdy wszyscy zaczęli gotować, a że miejsca niewiele, to ogrzewaliśmy się też nawzajem. Chłopaki nawet przynieśli jakiś ogromny kamień, żeby trochę zastawić wejście do schronu. Dla spokoju ubrałam najgrubsze i największe rękawice na stopy i ułożyłam się do spania.
Nie czułam się zbyt dobrze. Po położeniu się zaczął dokuczać mi ból głowy, kaszel oraz dość mocna chrypa. Mimo wszystko dość szybko zasnęłam.



Dodaj komentarz