
O tym, że chcę wejść na czterotysięcznik wiedziałam już od dawna, jednak nie zawsze tak było. Moja kariera górska rozwijała się dość powoli i stopniowo. Początkowo cieszyłam się jak głupia z wejścia na Rysy od słowackiej strony, które na tamten moment było dla mnie dość trudne i wymagające.
Kolejnym zrealizowanym marzeniem było przejście Orlej Perci, ze średnią kondycją, w nieludzkim upale, próbując gonić cały czas za dużo mocniejszą ekipą. Ależ to był dla mnie nadludzki wysiłek! Kilkunastogodzinną męczarnie uznałam za najbardziej wymagające wyjście będąc przekonana, że nic trudniejszego już w naszych Tatrach nie zrobię. No… może Gerlach z przewodnikiem.
Ale Alpy? Jakie Alpy? Po co, na co? Przecież tam ludzie giną! Nie! Żadne Alpy ani wysokie góry mnie nie kręciły. Mam swoje Tatry, a pokonywanie tatrzańskich szlaków, nawet setny raz z rzędu sprawia mi mnóstwo radości.
I żyłabym sobie w tym przekonaniu aż do tej pory, gdybym nie trafiła któregoś dnia na pewną osobę, która wciągnęła mnie do grupy pozaszlakowej, gdzie dopiero odkryłam, ile tracę ograniczając się tylko do szlaków. Kolejne tatrzańskie lato spędziłam więc na stopniowej eksploracji naszych Tatr, najpierw jakieś łatwe 0+, potem bardziej teren za I, którego pokonywanie zaczęło sprawiać mi dziką satysfakcję.
Zimowo też coś tam było, ale niedużo, głównie Tatry Zachodnie, z ambitniejszych rzeczy to może Giewont. Jakimś cudem wlazłam też w półzimowych warunkach na Miedziane. W raczkach, mając pierwszy raz w ręku czekan, po tym jak kolega zrobił mi szybkie szkolenie teoretyczne, jak go używać.
Gdzieś po drodze zaczęłam się wspinać. Ścianka, potem kurs wspinania po drogach ubezpieczonych. Co prawda, na takim poziomie, że nie będę komentować swoich wspinaczkowych umiejętności, ale dobre i tyle.
Wyższe góry? Zaczęłam chyba o nich myśleć w trakcie kompletowania WKT. Łomnica, Gerlach, Kieżmarski. Wtedy już na dobre wsiąknęłam w świat pozaszlakowy. Chciałam więcej, mocniej, wyżej. Marzyło mi się choćby takie przejście Martinki. No i Alpy… Miałam upatrzone kilka łatwych trzytysięczników, bez lodowca, bo poruszać się w terenie lodowcowym oczywiście nie umiem, a szczeliny przerażały mnie do granic możliwości.
Tylko między „chcieć” a „móc” różnica czasem bywa ogromna. Miałam już trochę „górskich” znajomych, jednak jak wspominałam o Alpach, to zawsze pojawiał się jakiś problem. Jednego żona na taki wyjazd nie puści, drugi ma małe dziecko i też nie, trzeci może tylko na weekend, inny ma swoje ukochane Tatry i żadne inne góry go nie interesują. Pomysł na wyjazd więc sobie gdzieś tam był i nieśmiało czekał na realizację.
A potem pojechałam pierwszy raz w Alpy. Na czterotysięcznik. Zimą.
Relacja z zimowego wyjazdu w Alpy Pennińskie
„Jak nie spróbuję, to się nie dowiem, czy dam radę!”
Leniwy, sobotni wieczór, już po pracy. Wróciłam tego dnia z Krakowa do domu rodzinnego w Częstochowie, żeby jak co weekend zarobić trochę grosza. Szczególnie że od paru miesięcy chodzę na sekcję wspinaczkową, więc jest na co wydawać.
Trochę z nudów przeglądam sobie fejsa. Jakieś rolki, trochę postów o górach i wspinaniu, trochę newsów. W pewnym momencie moją uwagę przykuwa takie ogłoszenie na jednej z pozaszlakowych grup:
„Hej!
Breithorn 9.02 – 13.02/15.02 + ewentualnie Felikhorn.
Jeśli ktoś miałby ochotę dołączyć, piszcie 🙂
Obecnie jesteśmy grupą 8 osób.
Wyjazd z Katowic 8.02 o 20:00, powrót 13.02 lub 15.02 (opcja dłuższa z Felikhornem, ewentualnie Castorem – w zależności od warunków).”
Tak się składa, że Judytę znam z kilku spotkań grupowych. Kierowana jakimś impulsem, który pochodził chyba gdzieś z głębi mojej podświadomości, piszę do niej wiadomość:
– Hej, macie może jeszcze miejsce na ten wyjazd? Jaki jest dokładny plan i orientacyjny koszt?
Miejsce jest. Koszt schroniska to około 80 euro, do tego paliwo, jedzenie, może jakiś nocleg na campingu. W sumie, nie tak źle.
Wymieniamy jeszcze masę innych wiadomości. Opisuję moją działalność zimową. Nie jest tego dużo. Zaledwie 3 lata temu pojechałam pierwszy raz zimą w Tatry. Byłam na Świnicy, na Giewoncie, trochę po Tatrach Zachodnich połaziłam. Robiłam podstawowy kurs turystyki zimowej. W sumie tyle, bez szału.
Wypytuję o wszystko, co się da. Warunki, sprzęt, co dokupić, jakie jedzenie, jakie ubrania. Jeśli chodzi o taki wyjazd to totalnie nie mam pojęcia, jak się przygotować i jak to ma wyglądać. A czasu na przygotowanie jest niewiele, tylko parę dni (wyjazd w środę wieczorem, a mamy sobotę).
– Zastanowię się i dam jutro znać – odpisuję na koniec, żeby przez pół nocy nie móc przestać myśleć o tym wyjeździe. Boję się, to oczywiste. Przecież nigdy nie byłam nawet na 3 tysiącach, a teraz miałabym iść jeszcze wyżej, w dodatku zimą.
Z drugiej strony, to przecież Breithorn. Dużą część drogi idzie się po trasach narciarskich. A wyżej jest wyraźnie wydeptane. Od ponad tygodnia była świetna pogoda, dużo słońca, bez opadów. Szło trochę ekip. Pogoda na najbliższe 10 dni ma być podobna. No warun marzenie!
Coś wewnątrz mnie, coś nieco mrocznego, czego chyba jeszcze nie znam, sprawia, że na samą myśl, by spróbować, ogarnia mnie dreszcz podniecenia. Zasypiam. Podświadomie czuję, że pojadę.
Niedziela tradycyjnie mija mi w większości na pracy, tak samo jak i sobotnie popołudnie. Nie dałam jeszcze znać Judycie, ciągle się waham. Z jednej strony bym chciała z drugiej ciągle się boję.
W końcu to Judyta pisze do mnie z zapytaniem, jaką decyzję podjęłam. Znowu wymieniamy setki wiadomości, potrzebuję się upewnić, co do warunków i własnych umiejętności. W końcu odpisuję:
– Okej, przemyślałam wszystko i jestem zdecydowana. Jadę z wami!
Nie wierzę, że się to dzieje.
Operacja Alpy: jak ogarnąć wszystko i nie zbankrutować?
Poniedziałek zaczynam od zakupów. O ile większość sprzętu mam, tak z ubraniami jest słabiej. Na takie rekreacyjne zimowe wyjścia w Tatry nie potrzebowałam jakichś mega ciepłych rzeczy. Standardowo, bielizna termo, jakaś bluza i kurtka, na dół wystarczyły dresy. Czasem spodnie trochę przemokły, ale było mi ciepło.
Tu kwestią spodni martwić się nie muszę – pożyczę narciarskie od siostry. Okulary – może nie lodowcowe, ale też jakieś mocniejsze mam, chyba wystarczą. Resztę muszę dokupić. Warto może w końcu zaopatrzyć się w stuptuty, na pewno ciepłe łapawice i parę innych drobiazgów. Raczej bez szaleństw. Pracując weekendowo nie mogę sobie na zbyt dużo pozwolić. Sprzęt mam dobrej jakości, ale reszta to totalny minimalizm. Trzeba umieć działać na tym, co się ma.
Namiot oraz kuchenkę mogę dzielić z Judytą, została kwestia śpiworu. Noce już w samej Cervinii mają być dość chłodne – Meteoblue pokazuje -17 stopni! Nie ma szans, że ogarnę śpiwór puchowy na takie temperatury! Muszę skądś pożyczyć.
W pierwszej kolejności pytam po znajomych, którzy biwakują zimą w Tatrach. Niestety, z tym nie idzie tak łatwo. Dla niektórych jest to zbyt osobista rzecz, aby pożyczyć, inni by chętnie pomogli, ale będą w tym terminie gdzieś spać. Hmm, może dałoby się wypożyczyć?
Naprawdę sporo czasu schodzi mi na przeglądaniu różnych ofert, ale szału nie ma. Okazuje się, że w Krakowie jest tylko jedna wypożyczalnia mająca w swojej ofercie śpiwór puchowy. Komfort co prawda -10 stopni, ale jak będę spać w kurtce to powinno wystarczyć. Na taki jednorazowy wyjazd wychodzi zdecydowanie taniej, nawet z kaucją niż kupno nowego. Rezerwuję termin odbioru na środę i mam wszystko ogarnięte, przynajmniej na ten moment.
Do kwestii jedzenia również podchodzę w sposób budżetowy. Głównie jakieś owsianki, kaszki i zupki chińskie. Do tego kilka pseudo liofów z Biedry, dużo musów owocowych, trochę batoników i żeli energetycznych. Powinno wystarczyć, resztę się najwyżej gdzieś dokupi na dole. Ale to już mogę ogarnąć w Krakowie, przed samym wyjazdem.
Zostało pakowanie, którego na szczęście nie było tak dużo, jak się spodziewałam. Rodzice jeszcze nie wiedzą o moich planach. Stwierdziłam, że wolę postawić ich przed faktem dokonanym. Wcześniej mogliby zacząć mnie przekonywać, że to zły pomysł. A gdybym (o zgrozo!) ich posłuchała? Lepiej nie ryzykować!
A teraz taka sytuacja: Rodzice wracają z zakupów niczego nieświadomi, z myślą, że za niedługo zawiozą mnie na pociąg. Tymczasem ja siedzę w salonie z wypakowanym wielkim plecakiem, a obok leży mata i kijki, których przecież w górach nigdy nie używam.
– Yyy, Ty w Tatry jedziesz? – pytają nie do końca wiedząc, co się właśnie dzieje.
– No jadę, ale nie w Tatry… W Alpy… Na czterotysięcznik…
Cisza.
Dopiero po chwili dolatuje do mnie seria pytań, pretensji i obaw. Chwilę mi to zajmuje, ale po wielu zapewnieniach, że wiem, co robię udaje mi się ich trochę uspokoić. I tak wiedzą, że swojej decyzji już nie zmienię.
Gdy wszystko idzie zbyt łatwo, to znak, że zaraz nadejdą problemy
Po południu docieram do Krakowa. Trochę odpoczynku, a potem ruszam na sekcję. Wspinanie jednak nie idzie mi dziś za dobrze. Myślami jestem już gdzie indziej. Do tego parę osób próbuje mi wmówić, że nie nadaję się na taką wyprawę, że sobie nie poradzę.
Nic nie działa na mnie bardziej motywująco niż właśnie takie słowa. Słysząc takie teksty wiem, że zrobię absolutnie wszystko i dam z siebie 200% by zrealizować swój cel.
Nadchodzi wtorek. Nareszcie! Z trybu działania przechodzę już bardziej w tryb oczekiwania. Ostatnie zakupy, trzeba ogarnąć jeszcze gaz i apteczkę. Schodzi pół dnia, ale dobrze, bo inaczej szlag by mnie trafił na samym czekaniu. Przynajmniej przez część dnia mogłam zająć czymś myśli.
Reszta dnia upływa mi na odpoczynku. Czytam jakieś relacje, oglądam filmiki z wejść. Oczyma wyobraźni widzę się już na wierzchołku i wiem, że dam z siebie absolutnie wszystko.
No i nagle wiadomość na wspólnej grupie od naszego kierowcy:
– Słuchajcie, jest mały problem. Rozchorowałem się dzisiaj, jest coraz gorzej. Nie wiem, czy dam radę jutro pojechać. Może się okazać, że nie 🙁
Czytam i nie dowierzam. To się nie dzieje naprawdę! Tyle przygotowań i starań… Ekipa próbuje jeszcze pocieszyć Krzyśka, że może to jednodniowe i przejdzie. Staje na tym, że rano da znać, co z wyjazdem.
Zasypiam pełna nadziei i spokoju, że wszystko się ułoży. Przecież wszystko dzieje się po coś. Nie poświęciłam tych kilku dni i pieniędzy na marne. Musi być dobrze!
A jednak nie jest… Rano Krzysiek czuje się jeszcze gorzej. Nie ma szans, że pojedzie. Robi się nerwowo. Jedyną opcją, żeby pojechać jest wspólne wynajęcie busa. Ekipa z drugiego samochodu nie do końca chce współpracować. Oni mają swój samochód i komplet osób, nie muszą wcale z nami jechać. Jedynie Mateusz oferuje pomoc. Jest gotowy ogarnąć busa, ale będzie potrzebował kogoś do pomocy.
W końcu dochodzimy do porozumienia, wszyscy zgadzają się na busa. Zaczyna się szukanie, dzwonienie, porównywanie, cen. Wszystko w totalnym chaosie i nerwach, bo do wyjazdu coraz mniej czasu. Wreszcie udaje się zarezerwować busa, Mateusz ma go wieczorem odebrać.
Zeszło pół dnia, ale ważne, że jedziemy. Mogę się wreszcie zacząć pakować. Ale matulu! Ile tego jest! I ja mam się z tym spakować tylko do plecaka i jednej torby? No bez jaj!

Pakuję, wyciągam, przekładam, potem znowu pakuję. Zrezygnowana kładę się na ziemi, by po chwili cały proces zacząć od początku. No, w pakowanie to ja ewidentnie nie umiem. Nigdy też nie miałam podobnej okazji. Jedynie na GSŚ trochę się musiałam pobawić, ale mając porównanie, to tamto pakowanie było naprawdę lajtowe.
Spakowanie plecaka nawet poszło, ale torba… ubrania i jedzenie weszły na styk. Śpiwór buty i kijki muszą być luzem, nigdzie ich już nie upchnę. Dobre 2 godziny spędziłam na upchnięciu gdzieś tych wszystkich gratów, ale nie powiem, z efektu finalnego jestem całkiem zadowolona.

Dojazd do Katowic – jak prawie zostaliśmy bez transportu
Została niecała godzina. Odliczając już każdą minutę, leżę i czekam na Arka z Judytą. Wspólnie mamy dojechać do Katowic, gdzieś do jego znajomego, gdzie będzie mógł zostawić i samochód i tam zaczekać na Mateusza, który podjedzie już busem.
Tylko teraz znieść te toboły. Idąc z tym wszystkim naraz, muszę wyglądać na tyle żałośnie, że moja współlokatorka bez słowa bierze ode mnie połowę rzeczy i pomaga znieść na zewnątrz. Ze spakowaniem tego do auta problemu nie będzie. Do Katowic jedziemy w trójkę, miejsca na bagaż jeszcze sporo, a potem będziemy się martwić, jak coś do busa nie wejdzie.
Atmosfera jest przednia. Mimo że z Arkiem się wcześniej nie znaliśmy, to od razu łapiemy fajny vibe, wymieniamy się doświadczeniami. Zresztą, o czym mogliby rozmawiać ludzie gór jadący na wyprawę, jak właśnie nie o górach.
Przyjemną atmosferę przerywa Judyta czytając wiadomość od Mateusza na grupowym czacie:
– Właściciel nie wyda mi busa, bo nie mam skończonych 24 lat. Ktoś starszy musi podjechać.
No jeszcze tego brakowało. My dojedziemy za niecałą godzinę. Jarek z Krystianem są na zakupach, więc podobnie. Judyta dzwoni do właściciela busa próbując jakoś ogarnąć sytuację. Właściciel twierdzi, że nieważne, kto dojedzie, on nam busa nie wyda, bo jesteśmy zbyt niezorganizowani.
Próbujemy już wszyscy wspólnie tłumaczyć, że wszystko jest na szybko, że zostaliśmy rano, w dzień wyjazdu bez kierowcy i te sprawy logistyczne załatwialiśmy będąc jeszcze w pracy. Że Mateusz nie miał pojęcia, że jest jakieś kryterium wiekowe. Na spokojnie, bez nerwów, za pół godziny ktoś podjedzie.
Właściciel tyle nie poczeka. Udaje się go uprosić, by zaczekał choć 20 min. Łaskawie się zgadza, ale dalej twierdzi, że nie wie, czy wyda nam busa. Jarek nie ma wyjścia, musi zdążyć, albo nie pojedziemy wcale.
Nastrój trochę siadł, ale ciągle staramy się być pozytywnej myśli i wzajemnie motywować, że wszystko się uda. Dojeżdżamy prawie do Katowic, już jest dawno po czasie, a nie ma żadnych nowych informacji ani od Mateusza ani od Jarka. Czyżbyśmy przyjechali tutaj nadaremno?
Na szczęście nie. Jarek dojeżdża do wypożyczalni w ostatniej chwili a jego prawo jazdy kat. C rozwiązuje resztę problemów. Wypełnia wszystkie formalności i jedzie po resztę ekipy. Nas zgarnie na samym końcu.
Dojazd do Staffal, czyli zmiana planów
Czekaliśmy na resztę przez ponad godzinę, ponoć był problem ze spakowaniem rzeczy do busa. A przecież jeszcze trzeba upchnąć gdzieś nasze. Najwyżej zrobi się małe przepakowanie, część rzeczy zostawimy u Arka w samochodzie i jakoś to będzie.
Doczekaliśmy się wreszcie. Fakt, było trochę przepakowania, upchnęliśmy wszystko na styk, ale bez tragedii. Możemy nareszcie wsiadać i jechać.
Razem z Judytą i Arkiem siadamy z tyłu. Początek – jak to zwykle bywa – jest najlepszy. Wszyscy podekscytowani, szczęśliwi, że wyjazd jednak doszedł do skutku. Zmęczenia jeszcze nie ma, a po nerwowej atmosferze zostało jedynie wspomnienie.
Początkowo reszta formalności, trzeba ogarnąć winiety, Revoluta i znaleźć jakiś parking w Breuil-Cervinii. Hmm, czy na pewno w Cervinii?
– A może jednak spróbujemy najpierw czegoś ambitniejszego i pójdziemy w pierwszej kolejności na Castor? Jak się nie uda, to chociaż Felikhorn, który jest po drodze? Najtrudniejsze zrobimy na początku, a potem już zaaklimatyzowani, ale też zmęczeni pociśniemy na Breithorn. Większa szansa, że uda się zrobić jedno i drugie w tej konfiguracji – proponuje Judyta.
Mi jest to obojętne, dostosuję się. Ważne, że wejdę na jakiś czterotysięcznik. Może być i Felikhorn, czy nawet ten Castor. Reszta jest podobnego zdania. No więc ustalone. Jedziemy do Staffal.
Jeszcze przez jakiś czas staram się aktywnie uczestniczyć w rozmowach, potem już zmęczenie jest zbyt duże. Ech, gdyby jeszcze się dało w takich warunkach spać. I tak nie mam źle. Śmieję się, że z moim niewielkim wzrostem to się wszędzie zmieszczę. Tym razem również próbuję się jakoś skulić, ale znalezienie dobrej pozycji do spania siedząc na środku jest w tym wypadku nie lada wyzwaniem. No cóż, pozostaje mi pogodzić się z obecnym stanem rzeczy i liczyć na to, że w końcu zasnę.
Momentami coś tam śpię, ale jest średnio. Gdzieś w tle słyszę głosy, no i jest mi zimno. Do tego stopnia, że próbuję przykryć się zimową kurtką. Niby trochę lepiej, ale ciągle zimno. A chłopaki z przodu twierdzą, że u nich grzanie działa i jest im wręcz za ciepło. Cóż za niesprawiedliwość 🙂
Przed 8:00 budzą mnie promienie słońca. Wow, wygląda na to, że przespałam dobre kilka godzin. I co najważniejsze – jest ciepło! Chwilę mi zajmuje zorientowanie się, że jesteśmy już we Włoszech. Mamy piękną, słoneczną pogodę. Aż chce się żyć!
Jarek nam oznajmia, że za niedługo się zatrzymujemy – trzeba zatankować, a jego musi ktoś w końcu zmienić. Co za gość! Nie dość, że prowadził przez całą noc, to jeszcze przejechał ponad połowę trasy. Szacun. A krótką przerwą nie pogardzę – zjadłabym coś dobrego na śniadanko.

Ten wyjazd zapoczątkował niestety powrót do energetyków. Czułam się na tyle zmęczona, iż uznałam, że przecież nic takiego się nie stanie, jak sobie jeden wypiję. Potem na każdej takiej długiej trasie – szczególnie, gdy prowadziłam auto – sięgałam po napoje podobnego typu. A skończyło się na tym, że niemal na każdy wypad w Tatry, zwłaszcza, gdy muszę zerwać się z łóżka w okolicach 1:00 i prowadzić samochód, muszę mieć energetyka.
W tamtym momencie, nieświadoma jeszcze, jak to się skończy, delektuję się smakiem, o którym zdążyłam zapomnieć podziwiając już pierwsze widoki. A uwierzcie, jest co podziwiać. W oddali bowiem zaczynają majaczyć ośnieżone szczyty Alp! Potężne. Majestatyczne. Niesamowite.



Znowu zaczyna się odliczanie. Kilometry zdają się płynąć zdecydowanie za wolno, dłużą się przeokrutnie, a mnie już w środku skręca. Tak bardzo chcę już tam być!
Czy się boję? Czy zastanawiam się, czy sobie poradzę, czy trudności mnie nie przerosną? Ani trochę. Jest tylko czysta radość i miłość do tych gór. I pragnienie, aby spełnić kolejne górskie marzenie. Może gdybym wiedziała, co nas tam czeka, nie byłabym tak optymistycznie nastawiona na powodzenie całego przedsięwzięcia. Ale skąd miałam wiedzieć. Nie byłam przecież nigdy w takich górach, nie mam kompletnie pojęcia o poruszaniu się w terenie lodowcowym. A w moim przypadku brak wiedzy = brak strachu.
Opuszczamy w końcu włoskie autostrady, by końcówkę trasy przejechać już lokalnymi, często górskimi drogami w Dolinie Aosty. Widoki są przecudne. Zapałałam do tego regionu miłością od pierwszego wejrzenia (do jazdy samochodem po tych drogach niekoniecznie). Stresują mnie te kręte i wąskie uliczki. Dobrze, że nie ma śniegu ani oblodzeń. Tego bowiem moje serducho by już zdecydowanie nie wytrzymało. Uwagę próbuję skupić na mijanych po drodze szczytach. Mają pewnie coś między 2500 a 3000 m i jest ich mnóstwo. I każdy jest piękny.
Takimi górskimi drogami jedziemy jeszcze jakieś 2 h. Wreszcie, po ponad 18 h jazdy docieramy do Staffal, gdzie zatrzymujemy się na ogromnym, choć płatnym parkingu przy wyciągach narciarskich, by przez chwilę zastanowić się, co dalej.

„Tylko Czesi mają tak powalone pomysły” – (nie)legalny nocleg na campingu dla kamperów
No dobra, jesteśmy na miejscu, tylko co dalej? Za niedługo się ściemni, a my nie mamy ani noclegu, ani upatrzonego miejsca na biwak. Na mapie nie znajdujemy żadnych campingów. Trzeba w takim razie znaleźć jakiś lasek, żeby gdzieś tam się rozbić.
Krążymy przez długi czas po miejscowości, ale nie znajdujemy żadnego wartego uwagi miejsca. Żeby coś znaleźć, trzeba by wyjść do góry, na szlak. A na to żadne z nas nie ma już najmniejszej ochoty.
Całkiem przypadkiem, mając chyba więcej szczęścia niż rozumu trafiamy na jakiś większy parking, obok jest jakaś budka. Jest kilka kamperów, ale nie ma nikogo z obsługi. Z informacji udało nam się znaleźć tabliczkę, że jest to camping (płatny), ale tylko dla kamperów. Nie mając za bardzo pomysłu, co robić, idziemy zajrzeć do tej budki.
Co jest w środku? Niewielka kuchnia razem z toaletą. Budynek połączony jest z zadaszoną wiatą. Nikogo nie ma, decydujemy się więc posiedzieć chwilę w kuchni, zrobić coś do jedzenia, ogrzać się nieco, bo gdy słońce zaszło, w momencie zrobiło się potwornie zimno.
W środku są niewielkie grzejniki zasilane na prąd. Żeby zadziałały, trzeba oczywiście wrzucić parę euro. Ja w sumie nie potrzebuję tego ciepła aż tak, ale reszta niemal od razu coś wrzuca. Kuchnia jest malutka, ledwo się tam wszyscy mieścimy, więc niedługo później mamy już w środku przyjemne ciepełko. Jak tu teraz wyjść z powrotem na zewnątrz?
A może by tutaj po prostu zostać? To chyba najsensowniejszy pomysł. Przecież i tak nikogo nie ma, a my wcześnie rano wychodzimy już w górę. Tak! To jest zdecydowanie dobry pomysł. Judyta z Wiktorią jako pierwsze przynoszą sobie śpiwory i zaklepują miejsce do spania. Dołącza do nich Arek, który ma najmniej ciepły śpiwór z nas wszystkich. Dla reszty miejsca nie starczy.
Mamy jeszcze 3 miejsca w busie, ale przecież jest nas 4… Mateusz twierdzi jednak, że on nie chce w busie i pójdzie pod wiatę, po czym idzie rozłożyć sobie rzeczy. No to problem rozwiązany.
Jeszcze przez długi czas siedzimy i się grzejemy ustalając w międzyczasie plan działania. Na dogrzanie się Jarek wyciąga flaszkę. Twierdzi, że kupiona, ale każdy, kto już wziął łyka, wykrzywiał się w jakimś dziwnym grymasie nie wiadomo, czy z obrzydzenia, czy z powodu mocy trunku. Biorę i ja łyka i sama nie wiem, co to jest. Zalatuje spirytusem na kilometr, ani to bimber, ani nalewka. A tak paskudne, że ten jeden łyk zdecydowanie wystarczy. Przynajmniej rozgrzewa od środka.
W międzyczasie odwiedza nas Słoweniec z jednego z kamperów. Częstujemy go trunkiem (jemu również wystarczył tylko łyk), trochę rozmawiamy. Wypytuje, co tutaj robimy, jakie mamy plany i cele. Słysząc odpowiedź tylko łapie się za głowę, po czym pyta, czy jesteśmy z Czech, na co my wszyscy, chórem i z patriotyczną dumą wołamy:
– Nie! Z Polski!
Trochę nam nie dowierza, twierdząc, że tak durne pomysły to tylko Czesi mogą mieć. Potem chyba dochodzi do wniosku, że niech nam będzie, jeszcze przez chwilę rozmawiamy i wraca do kamperu.
Robi się trochę późno, pora i na nas. Zbieramy rzeczy i już mamy wychodzić do busa i nagle… Trzask. Flaszka, którą Jarek trzymał pod pachą wysunęła się i z hukiem spadła na podłogę. Zamiast spać trzeba jakoś ratować sytuację. Każdy wygrzebał wśród swoich rzeczy jakieś chusteczki i 10 min później podłoga była sucha. Ale zapas spirytusu pozostał. Ciężko było w tej kuchni oddychać, my jak najszybciej zebraliśmy rzeczy i uciekliśmy do busa. Arek z dziewczynami nie miał wyjścia. Musieli się przenieść do toalety ze spaniem.
W busie jest sporo miejsca, a śpiworek daje przyjemne ciepło. Jest szansa, że w końcu się wyśpię, bo jednak ostatnia noc nie była pod tym względem najlepsza. Na koniec Jarek puszcza nam jeszcze jakąś bajkę dla dorosłych (ech, gdybym wiedziała, na co się zgadzam…). Była jak widać na tyle ciekawa, że już w połowie słyszymy, jak pochrapuje. Ja niedługo później również zasypiam. Następne kilka dni będzie trudne.

Dodaj komentarz